piątek, 13 grudnia 2013

Nerdy wojny

Na Latającej Holerze, w temacie filmowym, jeden z użytkowników, z zawodu wojskowy, zachwycał się Drogą na podstawie McCarthy'ego. Zwłaszcza jednym aspektem, który odróżnił ją od reszty kinowej produkcji: biały mężczyzna z bronią palną jest bohaterem pozytywnym, a sama broń nie przyczyną fabularnego zła, lecz wręcz przeciwnie, gwarantem przetrwania człowieczeństwa. Osobiście uważam, że symbolika zarówno Drogi, jak przewijającemu się przez nią rewolweru jest dużo szersza i w małym stopniu dotyka problemu dostępu do broni w USA (i innych częściach świata), niemniej pomyślałem, że temat nieciekawej pozycji ludzi wojny we współczesnej (pop)kulturze jest wart rozważenia.
Zacznę od literatury, bo z niej wszystko. W tym momencie obracam głowę, robiąc szybką kwerendę po półkach. W Szwejku wojsko to matecznik wszelkiego skretynienia, w którym jedynym sposobem na przetrwanie człowieka inteligentnego jest się doń upodobnić – czyli strugać wariata. Zaraz obok stoją dwie powieści Jamesa Jonesa, Stąd do wieczności i Cienka czerwona linia, pierwsza zadedykowana armii Stanów Zjednoczonych, druga wojowaniu jako takiemu. W Stąd... ironia zawarta w dedykacji jest jeszcze zakamuflowana, w Cienkiej... mamy do czynienia z szyderą na całego. Kolejne książki to: Rzeźnia numer pięć, Paragraf 22, pożyczeni z biblioteki Żywi i martwi oraz Na zachodzie bez zmian. Wybór chyba reprezentatywny, a kopie w wojsko i wojnę bez litości. Właściwie znam tylko jedną napisaną w XX wieku wysokoartystyczną książkę, która nie kpi i nie flekuje wojny: W stalowych burzach Ernsta Jungera, jego literacko przetrawione wspomnienia z okopów frontu zachodniego, na który trafił na ochotnika, był wielokrotnie ranny, wielokrotnie odznaczany i do tego przeżył. Ale Burze... (w przedwojennym tłumaczeniu, które widziałem kiedyś w oknie antykwariatu i do dziś sobie pluję w brodę, że pożałowałem stówki: Książę piechoty) to łabędzi śpiew. Starą tradycję pozytywnego pisania o wojnie, wojowaniu i wojownikach zabiła Wielka Wojna. Jeszcze ciut przed nią noblista Kipling pisał cykl wierszy Ballady koszarowe oraz tomiki opowiadań Soldiers Three, potem zaś wszystko znikło niemal doszczętnie.. Jeśli przejrzymy repertuar pieśni i piosenek wygrywany na polskie święta państwowe, to też odkryjemy, że też pisano je najdalej w 1920. Później jeszcze uzupełniliśmy nasze śpiewniki o trzy-cztery utwory okołodrugowojenne, ale to drobny ułamek całości, zresztą pisany w zupełnie innym, tragiczniejszym tonie.
W latach 1914-1818, w błocie Sommy, Verdun, Langemarck i Marny zginęło rycerstwo rozumiane jako kasta wojowników. Nawet dziwne, że doszło do tego tak późno. Równie pradawny stan rzemieślniczy został wykończony przez rewolucję przemysłową. W oby przypadkach efekt był taki sam. Rzemieślników, ze swoimi cechami, przywilejami, rytuałami i kulturą wyparli robotnicy idący sznurem do fabryki, wojowników (ze swoimi prawami, przywilejami i rycerską kulturą) zastąpił żołnierz masowy, cywile idący sznurem do poboru, gdzie ubiorą ich w jednakowe uniformy i wręczą do ręki jednakowe karabiny. Znikła też dziedziczność. Oczywiście, że zdarza się wciąż, że ojciec i syn pracują w tej samej fabryce, jak i że ojciec i syn są wojskowymi, ale to bliskość zakładu pracy plus brak innej perspektywy, niż Tradycja. Oczywiście też, że nie zamierzam gloryfikować starych dobrych wojen. Nie pacyfistyczna propaganda sprawiła, że lud śpiewał od powietrza, ognia, głodu i wojny. Po prostu rozpadły się pewne stare struktury, a nowe nie wytworzyły wokół siebie otoczki kulturowej. Chesterton pisał kiedyś, że zastanawiało go, dlaczego "stare" zawody w rodzaju rolników albo marynarzy mają swoje tradycyjne pieśni, a nowe nie. Chcąc temu zaradzić, ułożył podczas jazdy pociągiem Pieśń pracowników poczty przy podbijaniu stempli oraz Pieśń bankierów przy podliczaniu kolumn. Nie wiedzieć czemu wszyscy znajomi listonosze oraz bankierzy się na Chestertona poobrażali.
Inteligenci granatem oderwani od książek nie mieli powodu szukać w wojnie i wojowaniu wzniosłości czy objawów jakiegoś sprawiedliwego porządku. Zresztą Totalna Mobilizacja, podobnie jak Kombinat nie mają w sobie za grosz platońskiego piękna. W latach 20 w wojnie próbował odnaleźć je wspomniany Junger, a w maszynie futuryści, lecz ludzie nie dali się przekonać.
Tyle na artystycznych wyżynach. A co w popie? Skomplikowana sprawa. Kiedy Sam Peckinpah kręcił Żelazny krzyż miał wielkie problemy, jak pogodzić antywojenną wymowę z filmu z niewątpliwym dramatyzmem i widowiskowym pięknem batalistyki. Zrobił się więc paradoks. Z jednej strony popkultura, jako przeżarta lewactwem, pacyfizmem i prawoczłowieczyzmem powinna wszelką przemoc potępiać. Z drugiej strony przemoc jest fajna. W ogóle konflikt sam w sobie jest fajny.
Wielki problem z tym mają gry. W ogóle gry skrywają, narzekał przy mnie zajmujący się nimi zawodowo naukowiec, jakiś utajony przedliberalny genotyp, który nawet plugawy najświatlejszy projekt. W grach konkurujesz, zdobywasz, porządkujesz, kolonizujesz, podbijasz i eksterminujesz. Nawet prosty tetris wydaje się niepokojący, kiedy pomyśleć, że chodzi w nim, by kolorowe tęczowe klocki porządkować w równe szeregi, a one wtedy znikną. Brrrr.
Kiedy w grze pojawia się prawdziwa wojna, sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej. Pewnego rodzaju rozgrzeszenia dostąpiły strzelaniny z lat 2000, bo przenosiły akcję do drugiej wojny, która ma w sumie prostą narrację: część liberalnych wartości została warunkowo zawieszona, żeby obronić je przed Brunatnym Złem. Nad produkcjami dziejącymi się w czasach współczesnych krytycy załamują ręce. Pomimo tego Battlefieldy sprzedają się jak ciepłe bułeczki i, jak napomknął na JS Orbitowski, naganiają rekruta.
Do tego dochodzi kolejny paradoks, bowiem gdzieś od czasów romantyzmu bohaterem mas jest Buntownik. Outsider, odmieniec, rewolucjonista z wiersza Broniewskiego albo przynajmniej skrajny indywidualista. A organizacje od masowej a widowiskowej rozwałki preferują cnoty zgoła odmienne: subordynację, zdyscyplinowanie, posłuszeństwo. Zrodził się więc bękart tych dwóch porządków, czyli przekorny wojak. Pierwszy był Rambo, którego z ofiary amerykańskiego stylu wojowania zrobiono w drugim filmie jej bohatera. Musiał jednak zostać częściowo wyjęty z armijnych ryzów, stać się jednoosobowym oddziałem specjalnym, który w wojsku jest, ale poza jego regulaminem i dyscypliną. W grach Mass Effect komandor Shepard, zaprzysiężony obrońca galaktycznego pokoju, pierwszy Ziemianin w elitarnej jednostce Widm co rusz podkreśla swoje niezdyscyplinowanie i umiejętność samodzielnego myślenia. Żeby nikt sobie nie pomyślał, że jest z tego złego woja.
W jakim kierunku podąży skomplikowany związek kultury i wojowania? Prorokiem nie jestem, ale dzisiaj rano pomyślałem z nagła, jaką zawrotną karierę zrobili nerdzi. Niedawno jeszcze pogardzani dziwacy, w kilka lat zawojowali świat (polecam tekst Agrafka o Community). Czemu więc nie mieliby trafić do wojska? Nie ma szans, by jakiś nowy Cezar napisał nową Wojnę galijską, ostatni jako-tako piszący generałowie odsłużyli swoje podczas drugiej wojny, lecz wciąż i wciąż byli oficerowie czy analitycy chwytają za pióro. W USA, słyszałem, to już cała gałąź literatury. Wspomnienia snajperów, historyczne tasiemcowe bojewiki, czyli nie jakaś wielka literatura, ale właśnie coś, z czego fantastycznej wersji wyewoluowała kultura nerdowska.  U nas taką rolę pełni WarBook. Tylko czekać, aż pierwsze jaskółki przemienią się w coś poważniejszego.
Na pewno przemawia za tym rozwój techniki. Sto lat temu rewolucja przemysłowa przekształciła wojnę w zjawisko masowe jak ruch robotniczy, dziś marzeniem i celem teoretyków jest automatyzacja, drony w powietrzu i elektroniczne wspomaganie na lądzie. Żołnierz-robotnik tego nie ogarnie, hipotetyczny żołnierz-nerd jest do tego stworzony. Przypadki Edwarda Snowdena oraz Bradleya/Chelsey Manning zdają się wskazywać, że nowy typ żołnierza już się pojawił, a armia starego typu nie była na to przygotowana.
A jak za Bugiem? Rosjanom udało się, w pokrętny postkomunistyczny sposób inkorporować wojnę do popkultury. Wszyscy już Polsce chyba znamy błatniacko-militarystyczny zespół Lube. To jest muzyka popularna, w Rosji na koncerty Lube walą tłumy, u nas zapełnili Salę Kongresową, płyta Kombat z 1996 roku podbiła serca żołnierzy I wojny czeczeńskiej. Z kolei punkowiec Jegor Letow nagrał piosenkę U wojny nie żenskoje lico, której słowa pełne są pokory wobec jej okrutnego majestatu, której słowa nie przeszłyby przez gardło żadnemu przyzwoitemu muzykowi Zachodu:
Wojna nie ma twarzy kobiety,
ale ma kobiece ręce,
sprawiedliwe, delikatne i prawe. Jak szkarłatne żagle,
jak szkarłatne niebo
wiszące nad zniewoloną ziemią.
Ciekawe, czego w okopach (albo raczej przed monitorami w mobilnych centrach kierowania dronami) słuchać będą nerdzi wojny.

3 komentarze:

  1. Jedna poprawka - radość wojowania to dziś temat niepewny, nieco wstydliwy, wielu do dziś nie może wybaczyć Johnowi Wayne, że nakręcił swoje "Zielone berety" o tym, że żołnierze są fajni, a wojna fajnych żołnierzy też ma w sobie coś nienajgorszego. No, ale Wayne nakręcił tak naprawdę jeszcze jeden western. W każdym razie radość wojowania nie - ale braterstwo podczas wojny już tak. Toż nawet Call of Duty stara się stawiać właśnie na to, a ostatnie dwie odsłony Medal of Honor tak naprawdę tylko udają, że są grami, a nie wyłącznie opowieścią o braterstwie wojowników w innych szatach. I ten temat wojskowego braterstwa to może oswajanie wojny na nieco łatwiejszy do przyswojenia sposób? Czy nie to właśnie było podstawą sukcesu "Szeregowca Ryana", ale... "Czarnej kompanii" i cyklu Eriksona? U nas ruszył tym tropem Wegner. "Pluton wyrzutków", czyli wspomnienia z wojny, a nie powieść także na tym się opiera.

    No i są jeszcze Rosjanie. Widziałeś już "Stalingrad"?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie widzę powodu, dla którego społeczeństwo miałoby uznawać żołnierzy za fajnych. W Europie ostatnia duża wojna miała miejsce w Czeczenii (Kaukaz, czyli pogranicze kontynentalne, czyli daleko) oraz na Bałkanach (ponownie skraj kontynentu), USA z Meksykiem i Kanadą nie wojowały od lat, w Ameryce Południowej problematyczne były Falklandy. Ludzie wojują w Afryce (daleko od nas) i Azji, przy czym w tym ostatnim wypadku "nasi chłopcy" to nie są żadni wielcy wyzwoliciele. Nie w momencie, gdy oskarżenia o posiadanie przez Saddama broni masowego rażenia okazują się bezpodstawne, a "krótka misja stabilizacyjna" zmienia się w wieloletnią, graniczącą z okupacją obecność. Hitler był sukinsynem jakich mało, do tego operującym w Europie, na naszym podwórku. Skopanie mu tyłka było godne i sprawiedliwe, a głosy przeciwne temu poglądowi traktowane są jako niepoważne, może nawet groźne. Tymczasem wojowanie na dalekiej pustyni nie jest już takie chwalebne i nosi znamiona obliczonej na konkretne korzyści inwazji. A my, wierzący w konwencje międzynarodowe, miłosierdzie i humanitaryzm, potępiający kolonializm i wojny zaborcze, a nade wszystko pamiętający okropieństwa II Wojny Światowej, nie lubimy czegoś takiego. Nie lubimy wysyłania naszych żołnierzy w obce strony, bo to rodzi złe myśli i skojarzenia. Chcemy mieć armię do obrony, nie atakowanie, gdyż obrona daje nam moralną przewagę nad przeciwnikiem, podłym agresorem, co to przyszedł zabrać nam naszą ziemię i surowce, a niepokornych rozstrzelać albo zamknąć w obozach. Dodajmy do tego wyciekające informacje na temat złego traktowania jeńców wojennych, machlojkach i problemach w tamtych stronach. Żołnierze obrywają rykoszetem krytyki skierowanej w przywódców politycznych, otrzymują metki tępych automatów, morderców i zaborców.
      Teoretycznie nowy Call of Duty pozwala spojrzeć na sprawę nieco inaczej, ale bądźmy szczerzy - wspólny atak całej Ameryki Południowej na posiadające orbitalną broń masowej zagłady Stany Zjednoczone stawia pod dużym znakiem zapytania wydźwięk historii.

      Wybaczcie oczywistości. Naszła mnie ochota je zapisać, to i zapisałem ^^

      Usuń
  2. Przyszło mi do głowy coś jeszcze, może bardziej w temacie wpisu Ziuty. W recenzji "Plutonu wyrzutków" zamieszczonej dawno temu na gikzie - http://www.gikz.pl/artykuly/popkultura/ksiazki/mit-braterstwa-pluton-wyrzutkow/ - kirq zwrócił uwagę na to, jak bardzo zmienił się sposób prowadzenia wojny od drugiej wojny światowej. Bohaterowie "Plutonu wyrzutków" to rzeczywiście niemal nerdzi - zawieszają w koszarach cytat z Yody, dyskutują o... "Harrym Potterze", a po przyjeździe na pole walki odpalają lasery, by wskazać cele wsparciu powietrznemu, po czym zbierają się do bazy (to bardzo uproszczony opis, ale o to mniej więcej chodzi).

    OdpowiedzUsuń