Wiele już wody w Wiśle upłynęło od czasów, gdy whomanistyczny fandom wykłócał się, kto lepszy: RTD czy Moffat. Nie, nie zamierzam do tego wracać. Przynajmniej nie wprost. Ale z perspektywy czasu wydaje się, że różnica między nimi wygląda następująco: RTD był prostszy (hejterzy powiedzieliby, że prostacki - puszczający gazy Slitheenowie), główny wątek załatwiał w dwóch ostatnich odcinkach, resztę miejsca poświęcał na odcinki proceduralne. Wiem, że Doctor i słowo "procedural" brzmią razem przedziwnie, ale pasują. Moffat z kolei specjalizuje się w buildupie. Przeciągniętym w nieskończoność (ile to już lat zapada cisza?), efekciarskim, podporządkowującym sobie wszystko. RTD wrzucał wskazówki, napis BAD WOLF, plakat Saxona, czy powracające refrenem znikanie pszczół, ale u niego to był dodatek, nie sedno. Za kadencji Moffata fani analizują odcinek niemal klatka po klatce i słowo po słowie w poszukiwaniu elementów, które, taką mają nadzieję, razem stworzą Coś Wielkiego. Na razie mają tylko zawroty głowy (Ichabod pewnie na to, że jest na odwrót, ale to zadeklarowany moffatowiec).
W Dniu Doktora na wizerunku Moffata jako showrunnera wszech czasów wykwitła rysa.
Zaczęło się już wcześniej. Zresztą na pewno już kiedyś wspominałem. Rzeczy techniczne w rodzaju "zgubienia" jednego pirata w The Curse of the Black Spot, błędy kompozycyjne we wszystkich odcinkach pierwszej połowy siódmego sezonu, zrobienie z Amy, na początku równej dziewczyny, Mary Sue swą przewspaniałością rzucającej wszechświat na kolana.
Pamiętacie, jak skończyło się Imię Doctora? Gang Paternoster (ta straszliwie przefajnowana trójka prosi się o osobny hejt) w grobowcu na Tranzalore, Doctor udaje się za Clarą do wnętrza własnej linii czasowej. Tam spotykają zapomnianego War Doctora, który spogląda na nich zmęczonymi oczyma i mówi, że wszystko, co strasznego zrobił, zrobił w imię pokoju. Co na to największy showrunner w historii branży? Posyła Doctora i Clarę na wycieczkę. Na szczęście przylatuje helikopter, żeby wplątać ich w rocznicową kabałę. Gdzie podział się tamten Moffat, który potrafił konsekwentnie i z humorem wybrnąć z dużo poważniejszego cliffhangera w Sherlocku? Wypalił się (odpukać)? Nie robi się takiej trzeciorzędnej sztuczki w serialu klasy A.
Lecz głównym felerem Dnia jest nieszczęsne ocalenie Gallifrey. Dlaczego nieszczęsne? Przecież kilka przeczytanych w internecie opinii powinno mnie przekonać, że było czymś genialnym. Co tam czyjeś opinie, widziałem na własne oczy. Radość w zmęczonych oczach Wojennego, mina Dziesiątego, gdy usłyszał o Złym Wilku, szczęście Jedenastego, kiedy brzemię wreszcie spadło z jego ramion, trzynastu Doctorów we wspólnej akcji, najlepsze od 2005 timey-wimey (i nie wzięte znikąd, sami się Doctorzy zainspirowali sztuczką z otwieraniem drewnianych drzwi śrubokrętem sonicznym), brwi Capaldiego, łzy Clary, mądrość Interfejsu Momentu (no żeby broń była mądrzejsza od strzelca - paradne). Ocalenie odkrywa przed serialem nowe możliwości. Poszukiwanie Gallifrey to materiał na co najmniej jedną serię. Potem interakcje z innymi władcami czasu. znakomicie. Do tego właściwie żadnych minusów. Prawie.
Ale niech przemówi Moffat (za serwisem Gallifrey.pl):
Pamiętam, jak mniej więcej rok temu przyszła mi do głowy myśl – jakie wydarzenie w życiu Doktora jest dla niego najważniejsze? Dzień, kiedy doprowadził do zniszczenia Gallifrey. Spróbowałem sobie wyobrazić tę scenę i doszedłem do wniosku, że nie mogę: jak mógłby nacisnąć przycisk, skoro na Gallifrey były dzieci? To Doktor: on by tego nigdy nie zrobił. Nie mógłbym więc napisać sceny, w której to robi – sytuacja musiała wyglądać inaczej. To cecha, która go definiuje – zrobiłby wszystko, by tego uniknąć, bez względu na cenę. Musiałem więc opowiedzieć, co wydarzyło się naprawdę, a czego Doktor nie pamięta. [podkr. moje, a tu źródło]
W swojej znakomitej książce o Dostojewskim (polecam!) Cat tak opisywał metodę tego genialnego pisarza: kiedy pisał o straszliwym, patologicznym skąpcu, przedstawiał go w momencie straszliwej, apokaliptycznej rozrzutności. Na tym samym polegał geniusz serialu - na pokazaniu największego humanisty (kosmita największym humanistą) we wszechświecie po tym, jak został zbrodniarzem. I Moffat jednym genialnym, przemyślnym, wzruszającym ruchem wycofał się z tego. Trochę szkoda.
Napisałem to już gdzie indziej że wcale się nie zdziwię jak się okaże że doktor na tej decyzji wyjdzie jak zabłocki na mydle bo mieszkańcy Gallifrey albo będą to pamiętać co oznacza pościg za doktorem w celu pojmania albo nie będą pamiętać w obu tych przypadkach to co dobre dla doktora nie musi być dobre dla wszechświata bo TL wcale nie należą do jakichś szczególnych pacyfistów co nas doprowadzi z kolei do powtórki całej sytuacji czyli doktora muszącego znowu banować własną ojczyznę;)może to zresztą jest plan moffata będzie na każdy finał sezonu skazywał galliferey na banicje i ją odwoływał ;))czyli Doktor w nieparzyste sezony będzie radosny a w parzystę przygnieciony traumą ;)
OdpowiedzUsuńAle on nigdy nie był aż takim humanistą (Doktor Moffata jest wzlędem Doktorów RTD niezłym bucem), wobec czego nie mogę się zgodzić z twoją koncepcją (jakkolwiek bardzo ciekawą). Wobec tego twist zdjął mi kamień z serca (chociaż tylko na chwilę, bo przecież - biedne Daleki!). Poza tym to chyba pierwszy raz, kiedy Moffat przepisuje czas bez odwracania wszystkiego do góry nogami. Wszystko ładnie się klei. Nie widzieliśmy żadnej alternatywnej rzeczywistości, tylko właśnie tą, do której prowadzi zaryczana Clara.
OdpowiedzUsuń