poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Bardzo Niefandomowo

W fantastyce są podobno dwa typy pisarskie – brytyjski i amerykański. Brytyjczyk to intelektualista, wykształcony, często pracujący na uniwersytecie, dla niego fantastyka to sposób na pisanie, który sobie wybrał, choć wcale nie musiał. Wzorcowymi "Brytyjczykami" byliby Wells, Tolkien, Lewis, czy Lem. Typ amerykański to pisarz wyrosły z fandomu. Czytać się nauczył z pulpowych pism z kolorowymi okładkami. Zamiast "Ala ma Asa", jego pierwsze literki układały się w "Conan ma miecz". Fantastyki nie wybrał, w fantastyce się wychował i taką narodowość ma wypisaną w paszporcie.
To oczywiście teoretyczne modele wymyślone przed kilkoma dekadami. Obecnie wszystko się pomieszało, odkąd nerdzi zaczęli się doktoryzować, doktorzy habilitować z nerdozy, a od paru lat niemal wszystkie blockbustery są fantastyką. Brytyjczycy dali się zamerykanizować i wchłonąć.
Gdzieś w cieniu tych dwóch jest jeszcze typ trzeci, kojarzony bardziej z głównym nurtem: naturszczyk. Naturszczyk wpada w literaturę jak meteor, znikąd i robiąc straszliwe zamieszanie. Na uniwersytecie nie był, nikt nie kojarzy go z jakimś praktykującym czytanie środowiskiem. Najbliżej mu do marginesu. Do literatury wnosi parę obserwacji z życia, jedną czy dwie prywatne obsesje, język, jakiego nie pomyślałby nikt, komu mózg sformatowały książki. I jak meteor szybko się spala. W głównym nurcie to byliby Hłasko, Brycht, Iredyński. W fantastyce typ rzadko spotykany, może Snerg. Chciałoby się zaliczyć do naturszczyków Dicka (samouk trawiony jedną myślą), ale to klasyczny Amerykanin.

Jak już wspominałem, Brytyjczycy byli, ale fandom ich zjadł. Z reguły przedstawia się to jako zwycięstwo popkultury – nie ma już podziału na lepszych i gorszych, dawni wykluczeni i wyalienowani bawią się wspólnie z normalsami na Comic-Conie i nikt już nie jest w stanie rozpoznać, kto jest kto.
Czy aby na pewno? Fandom nie jest pozbawiony własnych problemów. Na Zachodzie się nie znam, mimo że Sieć mnie do niego zbliżyła, skupię się więc na Polsce. Na pewno zasługą polskiej fandomowej fantastyki jest fabularność. Kiedy główny nurt kojarzył się ze wszystkim, tylko nie z opowieścią, my opowieść pielęgnowaliśmy i kiedy zaczęła wreszcie doń wracać, do głównego nurtu wdarli się autorzy, którzy pierwsze kroki stawiali u nas. Z drugiej strony dopadło nas (wskazówka, że się z fandomem utożsamiam) skostnienie. Jesteśmy my, fandomowi fantaści, jak wojsko, które lata całe nie walcząc, siedziało tylko w koszarach, ćwiczyło musztrę, trochę od tego siedzenia dziwaczało i samo już nie wie, kiedy wypełnia regulamin, a kiedy ulega prywatnym szajbom kadry oficerskiej (Klub Tfurców). No jeszcze z takim bezczynnym, choć uwijającym się w koszarach, wyobcowanym wojem łączy nas pogarda dla cywilbandy.

Ale właśnie – "fandomowa fantastyka". Czy jest możliwa niefandomowa? Dawniej i owszem. Niefandomowy był Tolkien, ale nie dość, że się przebił do dobrze funkcjonującego bez jego pomocy gatunku, to jeszcze popchnął go na nowe wody, po których pływa do dziś. Po naszej stronie żelaznej kurtyny SF od podstaw wymyślali intelektualiści (Lem, Jefremow), którzy jeśli już czegoś czerpali, to z intelektualisty Wellsa, a nie pulpy.
Dziś to już bardzo trudne, jeśli nie nieprawdopodobne. Potencjalnych autorów fandom sformatuje samym faktem swojego istnienia, Człowiek jeszcze nie nauczy się dobrze czytać, a już zobaczy Gwiezdne wojny i Władcę pierścieni.  Co ciekawe, z drugiej strony coraz więcej pisarzy głównonurtowych pisze jawną fantastykę. Nagradzane Balladyny i romanse Karpowicza to tacy nasi Amerykańscy bogowie, Houellebecq napisał powieść o klonach, McCarthy zmiażdżył postapo Drogą. Pragnę dorwać w najbliższym czasie książki z wydawnictwa Karakter, które podobno (Dukaj mówił w wywiadzie) publikuje właśnie sporo głównonurtowej fantastyki z różnych stron świata. Ta literatura żyje jednak swoim życiem jednego ze strumyków wpadających do mainstreamu, nie zainteresowana przetoczeniem części swoich wód w dorzecze fantastyki. W Polsce wciąż egzystuje mała, starzejąca się z wolna grupka fanów, wciąż czekająca dnia, w którym na Polcon przyjedzie Olga Tokarczuk. Reszta zdaje się mieć to gdzieś, a sama autorka najprawdopodobniej nie pamięta już, że napisała przed laty list do Fantastyki.

Najlepiej w tym wszystkim fantasy, wzmocnione wiadomym serialem HBO, pozwalające sobie na brewerie, których nauczył ją New Weird. Najgorzej zaś ma SF, zapatrzone we własną przeszłość, trapione niemocą, proszące się o przetoczenie krwi. O jakiegoś profesora Jefremowa, intelektualistę Lema, reformatora społecznego Wellsa. To jednak raczej nie nastąpi. Biada nam, oj biada.

3 komentarze:

  1. @(Dukaj mówił w wywiadzie)
    A F&SF recenzowało. Wtedy nie poczułeś się zachęcony, czy byłeś na innym odcinku czytelniczej drogi?

    OdpowiedzUsuń
  2. "Atlas chmur" chyba by tu pasował, prawda? Niefandomowa fantastyka.

    OdpowiedzUsuń
  3. SF gnije, bo świat przestał się dziwić zdziwieniu. Dziś zaskoczyłoby lud, gdyby ktoś próbował mu sprzedać maszynę do pisania w obudowie z bakelitu, a nie nowszą wersję tableta ze sterowaniem telepatycznym - świat reklamy wbudował świadomość fantastyczności do głów prostaczków. Wobec takiej gotowości na dziwy, czym można jeszcze ich zaskoczyć, zachwycić? Jak tajkonauci wylądują na Marsie, zapewne TVN poświęci temu 30sekund w Faktach... Co innego, gdyby dostać relację na żywo z ich prób przeżycia tamój wobec zepsucia się lądownika - ta walka o ogień, o tlen, o żarcie, te romanse w ciasnym habitacie - o, to kręci. Jak zawsze.

    Stąd postulat twardego SF - literatura pomysłu - literatura opisująca fantazje na bazie nauki - dziś nikogo już nie kręci. Ludzie OCZEKUJĄ, że naukowcy co tydzień dokonają jakiegoś przełomowego odkrycia, podobnie do oczekiwań, że na każdej olimpiadzie muszą paść rekordy. Spodziewałbym się zatem wzmożonej eksploatacji głównego tematu wszelkiej literatury: człowieka i jego kondycji. Ale na to trzeba na chwilę się zatrzymać i oddać refleksjom, a w tym głównonurtowcy są chyba lepsiejsi...

    OdpowiedzUsuń