sobota, 18 maja 2013

Już za chwilę, za momencik, czyli przed finałem Doctora Who

Jak w tytule. Niedługo widzowie w Wielkiej Brytanii poznają (albo i nie) odpowiedzi na zagadki siódmego sezonu, my będziemy musieli poczekać, ale też niedługo. Skorzystam więc z ostatnich momentów i pohejtuję sobie na Stevena Moffata i jego dzieło. A co! Może się mile rozczaruję.
  • Za krótkie odcinki. To jakaś zmora scenariuszy siódmego sezonu (głównie pierwszej połowy, ale potem też jest nie lepiej), że wydają się być pisane na godzinny odcinek specjalny. Co rusz zdarzała się historia, której obcięto piętnaście minut fabuły. Żeby robiono to jeszcze z taktem, ale nie – The Power of Three to początek, środek i zakończenie skrócone do może minuty. A Town Called Mercy z kolei nie ma początku – Doctor i towarzysze od razu wpadają w przygodę. W tej sytuacji brawa Neilowi Gaimanowi, który jako scenarzysta błyszczy na tle.
  • Wrogowie. Nie wiem, czy to jakaś tendencja, czy po wynik decyzji. Wrogowie w ostatnich odcinkach są nie do zniesienia. Dawniej byli urozmaiceni w swoich motywach, a wszelkie potencjalne wątpliwości widzów dało się ukryć w fałdach konwencji. Teraz zaś Moffat & kompania zredukowali przeciwników do dwóch schematów. W pierwszym trzeba się tylko przed przeciwnikiem otworzyć, porozmawiać, dać jemu z kolei się otworzyć, a wnet okaże się, że wcale nie jest zły i albo się wycofa, albo ruszy do walki z prawdziwym zagrożeniem, które jest bądź zjawiskiem naturalnym, albo drugim typem przeciwnika. Typ drugi jest przegięty, zły, demoniczny, ma gębę wygiętą w paskudnym grymasie i śpiewa "And did those feet in ancient time". Jak pani w odcinku The Crimson Horror. Z takimi nie da się wejść w Dialog, wpółczuć, zrozumieć, ani wybaczyć. Trzeba zatłuc.
  • Wiktoriańskie wartości. Niby co mnie obchodzą prywatne problemy Anglików, już wspominała o nich (bardzo trafnie) Rusty Angel. Niestety, dr Simeon i madame Vestra wracają w odcinku finałowym, więc sprawa jest nie cierpiąca zwłoki. "Carnivorous snow meets Victorian values, and something terrible is born" – powiedział Doctor w odcinku świątecznym i coś zabolało. Odwiedzał podlejsze miejsca, epoki z gorszym PR, ale tekst o wiktoriańskich wartościach trzeba było powiedzieć na wszelki wypadek dwa razy. Ciekawe, czy dziś usłyszymy go ponownie.
  • Konsekwencja. Bardzo niebezpieczny temat. Jedni siedzą na TARDIS Wikia i pilnują każdego szczegółu, innym wszystko jedno, bo chcą tylko fajnego odcinka. Ja plasuję się gdzieś pośrodku: trzeba się trzymać jakichś ram, ale gdyby przestrzegano jakiegoś kanonu, to Doctor byłby dawno skasowaną edukacyjną serią dla dzieci. Brak konsekwencji najbardziej ostatnio bolał w Journey to the Centre of the TARDIS. Gdzie się podziała TARDIS z The Doctor's Wife? Najpierw ja uczłowieczyli, by potem zrobić coś pomiędzy rannym zwierzęciem a popsutą maszyną. O jeju.

2 komentarze:

  1. zgadzam się co do krótkich odcinków; zarówno epizod tardisowy (skądinąd niepotrzebnie rozbudowany o drugoplanowe postaci) jak i the crimson horror powinny być mniej pędzącymi dwuodcinkowcami. co do the power of three mam taką uwagę, że poniosła twórców potrzeba wyjaśnień; jaki to byłby piękny odcinek, gdyby sześciany pojawiły się i tyle, a doktor nudził, próbując żyć życiem pondów! czasami mam wrażenie, że moffat i spółka przysypią, nie zauważając elastyczności formy, w której pracują. rozczarował też trochę gaiman, a wspaniała clara w swym ostatecznym (?) wcieleniu grajdoliła się przez trzy odcinki, by przestać być przesłodzoną. szkoda też, że chyba w końcu nie nauczyła się kierować tardis; chlipu.
    co do "wiktoriańskich wartości": to chyba funkcjonuje na zasadzie ostentacyjnej kliszy, zresztą nieprzypadkowej, bo ja bym korzeni doktora upatrywała w klasyce dziecięcej z tamtych czasów.
    co nie znaczy, że nie czekam na zwrot postkolonialny i rozliczenie doktora z przyjaźni z churchillem :D

    OdpowiedzUsuń
  2. errata: przysypiają. moffat i reszta. (och, jak bardzo)

    OdpowiedzUsuń