środa, 5 grudnia 2012

Ta powieść z dwuustą okładką


Jaka szkoda, że Twardoch nie dostał Żuławia za Wieczny Grunwald.
Tak by się wtedy wszystko ładnie ułożyło. Rok później dostałby go Szostak za Dumanowskiego, nie byłoby kolejnego „Dukaja roku”, zaś rok bieżący otwierałby sposobność do tak długo wyczekiwanego momentu, kiedy kapituła zaszaleje ogłosi jakiś kontrowersyjny, acz niegłupi werdykt. Tymczasem wszystko się posypało, wyróżnienia dostał, kto dostał, nie ma nikogo, kto mógłby posłużyć za powód do wykonania kontrowersyjnego kroku, zaś Twardoch został fantastycznym Scorsese i napisał Morfinę.
Głupio, że tak nieładnie zaczynam o tak dobrej powieści. Morfina jest w ścisłej czołówce polskich książek, które wyszły w 2012. Podobała mi się, jest świetnie napisana, jest inspirująca. No ale…
Myślę, że Morfinę troszeczkę Twardochowi wmówiono, przy każdym wywiadzie i w każdej recenzji apelując, by napisał Wielką Polską Powieść (Współczesną). Taką, jakiej domagali się krytycy od początku lat 90, ale nikomu nie chciało się napisać. Więc Twardoch spróbował.
I widać, że skleił ją ze swoich poprzednich książek. Owszem, są pisarze, o których mówi się, że piszą całe życie jedną historię. Jak Dick chociażby. Ale jednak u Dicka wrażenie autoplagiatu odczuwałem tylko przy słabszych utworach, pozostałe czytało się jak nowości, mimo że technicznie były tą samą książką w nieco innych szatach. Tak samo (znowu to nazwisko) z Mackiewiczem. Zaczął powtarzać się dopiero w siódmej powieści, zresztą ostatniej. Jakby wiedział.
Może mam takie skrzywienia, ale rozbijając Morfinę na czynniki pierwsze napotykam na znajome motywy. Konstanty Willeman, główny bohater, pożałowania godny bon-vivant z frontowym epizodem, jest zapożyczony z Ronda. Matka wzięta z Dwóch przemian Włodzimierza Kurczyka, jeden z epizodów to przetworzona Masara, tożsamościowa gmatwanina bycia Polakiem/Niemcem/Ślązakiem to Twardocha temat stały, narracja to Grunwald zaaranżowany na powieść realistyczną, no i są Czarni bogowie. Najmniej (jeśli w ogóle) jest w Morfinie Epifanii wikarego Trzaski, ale o tym później, bo rzecz łączy się z Czarnymi bogami.
Pierwotnie chciałem napisać ten tekst w formie dialogi, gdzie prawak On i lewak Ony pastwią się nad powieścią i jeszcze bardziej nad sobą. Ostatecznie wydało mi się głupie, ale klucz polityczny ciągle Twardochowi towarzyszy, choćby ten się zarzekał, że nie jest w żaden sposób zaangażowany, a w literaturze szuka tylko Literatury. Może to grzechy młodości.
Pod tym względem Morfina jest ważna i oryginalna, bo stanowi chyba punkt, w którym wszystkie strony będą musiały się wreszcie oficjalnie ustosunkować do Twardocha: nasz ci on czy nie nasz, wróg czy przyjaciel, a może ktoś neutralny?
Prawica wiadomo: Twardoch wywodzi z hard-frondowego środowiska, ale szybko przerósł je intelektualnie; z elitą (która potem opuściła Frondę i założyła Czwórki) się dogaduje, owszem, ale masy są zdezorientowane. Większość oskarży go choćby za śląskość i opatrzy gazetowyborczym stygmatem. Pozostali stwierdzą, że może i dalej jest „nasz”, ale lepiej byłoby dla Sprawy, gdyby pisał łatwe kawałki o dzielnych patriotach.
Ciekawa za to jest kwestia recepcji Morfiny w okolicach lewicowo-liberalnych. „Krytyka polityczna” chwaliła, ale znowu: co innego opinia wierchuszki, co innego mas. Bo nie dajmy się zmylić gadaniem prawicowców, Twardoch „ich” też nie jest. A to przedstawia patriotyczną bohaterszczyznę jako degrengoladę toczącego Polskę matriarchatu, a to w zupełnie pobocznym epizodzie opisuje poronienie (przypadkowe zresztą) w identycznym tonie jak wtedy, kiedy pisze o śmierci człowieka. I lewicowcy albo zaakceptują, że takie myśli pojawiają się w literackim mainstreamie i są dozwolone,  albo je odrzucą. A jak to zrobią – to może być ciekawa do obserwowania akrobatyka.
Ale chyba za dużo się nachwaliłem i zginął mi wątek (że Morfina to ambitna porażka). Wspominałem już, że przy rozkładaniu powieści na czynniki pierwsze otrzymujemy poprzednie utwory Twardocha. Ale przecież powieści, przynajmniej za pierwszym razem, czytuje się „całościowo”. I tu jest pies pogrzebany. Twardoch porwał się na powieść totalną, co nie wyszło na dobre. Każdy z wątków ginie w cieniu pozostałych i nie daje się z nich wyabstrahować. Kwestia tożsamości narodowej ginie, bo Willeman funkcjonuje w środowisku tak pokręconym, że wypaczającym odbiór: matka-wariatka rodem z horroru, teść-eugenik, bohema z Adrii i morfina. Nie dziwota, że jest polskością na bakier. Za dużo tego na jedną głowę.
Lepiej wypada wątek „obyczajowy”, chociaż jemu też zaszkodziło umieszczenie w wyjątkowej sytuacji jesieni roku 1939. Może bez wielkiej historii Morfina byłaby tą wyczekiwaną Wielką Polską Powieścią Współczesną. Bo to jest chyba najciekawsze: czy człowiek staje się przez siebie, czy przez innych. Jak bardzo różnie wypadamy, kiedy przepuści się nas przez subiektywne spojrzenie bliźniego. Że w oczach wszystkich będąc przegranym tak naprawdę możemy być zwycięzcą, chociaż tamci wcale nie stali daleko i widzieli prawie wszystko. Bardzo to faulknerowskie, tyle że u Faulknera nie byłoby zwycięzcy (nawet gdyby wygrana mogłaby zaistnieć tylko w interpretacji czytelnika). No ale wszystko to przykrywa dokumentnie 1939, morfina, muszkieterzy, inżynier Witkowski i sojusz polsko-niemiecki.
Może więc błąd popełniło Wydawnictwo Literackie? Pół roku temu niepotrzebnie prezentowali Widma Orbitowskiego jako powieść o Powstaniu Warszawskim, choć samo „Baczyński żyje” poradziłoby sobie lepiej. Teraz sugerowali, że Morfina to klimaty Littela czy wręcz Grossmana (była już taka książka: Nie trzeba głośno mówić), czyli wielka historia. A jest to raczej powieść o Człowieku.
Teraz zaś coś, co frapuje mnie najbardziej. Twardoch napisał jedną powieść katolicką (Epifanię wikarego Trzaski), w innych religia nie była może w centrum uwagi, ale istniała, chociażby jako jeden z czynników zwyczajnie obecnych w świecie przedstawionym. Morfina tymczasem jest zsekularyzowana. Matka-wariatka nie ochrzciła Konstantego, on nie ochrzcił syna. I nikt nie ma z tym problemu, czasem trzeba tylko zełgać (bardzo rzadko), że chrzest był u luteran w Katowicach, trzeba by daleko po odpis jechać, a to niepotrzebne. Potem jeszcze bohaterowie raz zatrzymują się w kościele, ale nie z przyczyn duchowych. I tyle.
Z drugiej strony unosi się nad Morfiną atmosfera mrocznej duchowości. Jest narratorka wołająca „śanti, śanti, śanti”, są i znani z Wiecznego Grunwaldu i Gerda Czarni bogowie. Nie ingerują w żaden sposób w akcję, ale i nie są zwykłą metaforą. Może Twardoch napisał jednak powieść religijną, i to nawet głęboko, ale o takiej religii, którą zna tylko on.
A my raczej nie chcielibyśmy poznać.

1 komentarz: