wtorek, 12 czerwca 2012

3 stygmaty Stanisława Wokulskiego

Czytaniu Alkaloidu Aleksandra Głowackiego paradoksalnie pomogły negatywne recenzje. Tamci mieli rozbudzone wysokie oczekiwania i się zawiedli, ja zaś nie spodziewałem się niczego, dzięki czemu rozczarowałem się mile. Alkaloid nie jest zł a powieścią; po prostu cierpi na typowe wady debiutu.
Debiutu powieściowego, dodam. Stara szkoła dla młodych autorów, polegająca na tym, żeby za długą formę zabierać się dopiero po opublikowaniu kilku opowiadań w prasie, wciąż jest sensowne w przypadku fantastyki naukowej. SF bowiem stoi bowiem pomysłami. Debiutant w przedwczesnej powieści często umieszcza wszystkie idee, jakie mu przyszły do głowy, a przeważnie jest ich za dużo. Dlatego z nadmiaru najlepiej "wystrzelać się" w opowiadaniach i do powieści podejść na spokojnie.
Alkaloid wprawdzie poprzedziło opowiadanie Imć horgamant Wokulski, ale zasada się sprawdza.
Alkaloid opisuje perypetie znanego z Lalki (kapujecie Aleksander Głowacki pisał pod pseudonimem Bolesław Prus, więc ktoś – może nawet prawdziwy Bolesław Prus – przybrał pseudo Aleksander Głowacki) Stanisława Wokulskiego, który zamiast stracić serce dla Izabeli Łęckiej, trafia do Afryki, gdzie odkrywa bulwę buszmena – magiczną roślinę znaną do tej pory tylko zuluskim czarownikom. Bulwa okazuje się zawierać alkę – alkaloidowy poszerzacz świadomości, który, wniknąwszy do układu nerwowego, przydaje rozumowi nieprzeciętne możliwości, z pojmowaniem zjawisk fizyki kwantowej włącznie. Staje się to przyczyną zarówno rzeczy wielkich, jak i straszliwych nieszczęść.
Największą chyba wadą Alkaloidu jest to, że Wokulskiego bez straty dla książki można by zastąpić kimkolwiek innym. Wykorzystanie przez Głowackiego cudzego bohatera sugerowałoby jakieś powiązanie z oryginalnym tekstem. Tymczasem niczego takiego nie ma. Oprócz Stacha pojawiają się Ochocki i Rzecki. I o ile Ochocki ma do odegrania rolę nadwornego wynalazcy Wokulskiego, Stary Subiekt pojawia się w dwóch scenach (a właściwie jednej, lecz nie spojlerujmy zanadto). Tyle zostało z oryginału. Można by jeszcze szukać podobieństw psychologicznych, że oto w Alkaloidzie spełniają się marzenia Stacha o zostaniu naukowcem i reformatorem społecznym, ale to chyba przesadna interpretacja.
Alkaloidowy Wokulski, bardziej niż swoim odpowiednikiem sprzed 122 lat jest steampunkowym Palmerem Eldritchem. Biznesmen wraca z daleka, przywożąc w darze ludzkości narkotyk, który jednocześnie może być i piekłem, i zbawieniem. Bardzo to dickowskie. Głowacki na szczęście nie kopiuje mistrza dosłownie, bo jego bohater nie jest demonicznym demiurgiem Eldritchem, lecz słabym i wątpiącym Stachem z Krakowskiego Przedmieścia. Ale tak mi się to podobieństwo spodobało, że 3 stygmaty trafiły do tytułu recenzji – w końcu doszukuję się w Alkaloidzie piętn.
Zabiegiem marketingowym Powergraphu było przypisanie książki do bliżej nieokreślonego chempunka. Prędzej w kontekście powieściowej chemii pomyślałbym o Nowej fali – narkotykowe odjazdy to specjalność lat 60. Kłaniają się Dick czy Róża dla Eklezjastesa Zelaznego, której bohater przed każdym wysiłkiem umysłowym łykał garść piguł.
Jeżeli już punkować, to zostawiłbym Alkaloid w steampunku. Chodzi przecież o umieszczenie utworu w szeroko rozumianej "dziewiętnastowieczności". Osadzony w estetyce międzywojnia dieselpunk pozostaje dieselpunkiem choćby nie było w nim ani jednego silnika wysokoprężnego. Inaczej nastąpi nadmierne rozmnożenie pojęć.
A rozmaitego drobiazgu w Alkaloidzie jest pełno. Sam słowniczek biograficzny, gdyby dołączyć takowy, miałby kilkanaście stron. Głowacki pragnąc podkreślić, że napisał SF, umieścił odniesienia do zjawisk przyrodniczych, którymi się inspirował. Nie podał ich dosłownych nazw, więc kto lubi naukowe rebusy, może spróbować zgadnąć, między innymi, co to takiego "kęsy".
Natłokowi idei oraz postaci towarzyszy natłok wydarzeń. Są wojny opiumowe, Burowie, Zulusi, republika uczonych, walki a la Matrix, wariacja na temat rewolucji bolszewickiej wykonana przez prawosławne sekty, chińska mafia, tajne stowarzyszenia, brytyjskie służby specjalne, klonowanie oraz podróży w czasie. Gubi się przez to rdzeń powieści: historia człowieka, którzy sprowadza nowe, po czym ma wątpliwości, czy dobrze wybrał.
Może się wić wydać, że Alkaloid to zła książka. A nie jest. Po prostu autor nie sprostał swojej ambicji i oczekiwaniom czytelników, którzy oczekiwali czegoś na miarę Dukaja. Bo rzeczywiście, Alkaloid rozpisany "po lodowemu" na 1000 stron (ma 424) mógłby być pełniejszy i bardziej wyważony. Ale bynajmniej nie uważam, że Dukaj dobrze postąpił, idąc w gigantyzm, więc nie będę tego polecał Głowackiemu. Nie tędy droga.
Alkaloid jest literackim wcześniakiem, ale dobrze rokuje dla autora. Głowacki nie pisze, co mu ślina na pióro przyniesie, ani nie kopiuje mistrzów. Ma pomysł. Więc czekam na jego drugą powieść, bo może być naprawdę dobra. Choćby to były cybergenderfeministyczne Emancypantki 2.0.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz