czwartek, 22 września 2011

Ossochozi

Wreszcie o literaturze! Kiedy na Krakonie Konrad Walewski z Pawłem Matuszkiem narzekali na czytelników nie zauważających głębi opowiadań zamieszczanych w F&SF, zaproponowali, że będą podczas spotkań organizować warsztaty z czytania prozy. Obaj redaktorzy już kilka razy mówili o swoich misjonarskich ambicjach, zainteresowało mnie więc, jak będzie to wyglądać w praktyce. Nie tacy próbowali zanieść pod strzechy Wielką Literaturę. Pierwsza prelekcja "jak czytać fantastykę?" odbyła się w lipcu na Avangardzie. Druga na Polconie w Poznaniu. I ta jest ciekawa. Po pierwsze, bo zrelacjonowała ją Achika. Po drugie - bo Matuszek i Walewski postanowili uczyć warsztatu krytycznego na przykładzie opowiadania M. Johna Harrisona Zrobiłem to (F&SF 1/2011). Harrison to pisarz kultowy, brylant oprawiona w złoto Uczty wyobraźni, od którego odbiłem się przy każdej próbie lektury. Cieszyłem się, że wreszcie wytłumaczą mi, o co Harrisonowi biega, ale nie dałem rady pojechać. W sukurs przyszła coroczna polconowa relacja Achiki. Ufam, że wybaczy pożyczenie długiego akapitu:
(...) poszłam na prelekcję Konrada Walewskiego „Jak czytać fantastykę”. W informatorze było napisane, że jako baza do dyskusji „Posłuży opowiadanie Johna M. Harrisona” (bez podania tytułu i miejsca publikacji). Konrad wyraził wielkie zdumienie, że przeczytała je tylko jedna osoba. Dziwnym zbiegiem okoliczności było to opowiadanie przez niego tłumaczone i z jego czasopisma… To już nie mógł go dać do informatora, na miejsce tekstu Pat Cadigan?

Konrad najpierw odróżnił krytyka od recenzenta (krytyk ma osadzić recenzowane dzieło w historii literatury i spojrzeć na nie przez pryzmat gatunku… czy jakoś tak), spytał, co to jest interpretacja i powiedział, że jeśli się pisze, że jakiś pomysł, motyw itp. nie został przez autora wykorzystany, to trzeba przedstawić własną wersję jego wykorzystania. Potem było o denotacjach i konotacjach, semantyce i semiotyce oraz różnicy między mentalnym słownikiem i mentalną encyklopedią (tekst powinniśmy interpretować encyklopedią, bo poza definicją słowa zawiera nasze doświadczenie, kontekst kulturowy i skojarzenia).
Następnie opowiadanie zostało odczytane na głos. Była to bardzo nudna historia związku dwóch facetów z jedną kobietą, pełna nudnych dialogów w stylu „Mody na sukces” – jedynym elementem fantastycznym było wbijanie sobie siekiery w twarz przez kolejne osoby, ale chodziło tylko o przenośnię, że przeżywają załamanie psychiczne i chcą to zademonstrować na zewnątrz. Po zamienieniu siekiery na wbicie wielkiej agrafki w ucho tekst mógłby spokojnie się ukazać na przykład w Wysokich Obcasach.
Achika potrafi być złośliwa, ale chyba przekazała ogólny sens spotkania. No, zawstydziła mnie jako harrisonowego antyfana, bo nie wpadłem na argumentum ad Bold&Beatiful. Nie jestem tak okrutny. Mniejsza.
Redakcja F&SF odkryła przed czytelnikami kawałek swoich poglądów na literaturę. I co my tu mamy?Chciałoby się przyczepić do "jeśli się pisze, że jakiś pomysł, motyw itp. nie został przez autora wykorzystany, to trzeba przedstawić własną wersję jego wykorzystania", z których to słów płynie ciche marzenie każdego uniwersyteckiego krytyka, żeby zostać pisarzem. Niemniej na Krakonie przyznali się, że w numerze będą opowiadania autorstwa redaktorów, więc sprawa nie wymaga głębszych analiz.
Dużo ciekawsze wydaje się drugi aspekt krytyki literackiej (w przeciwieństwie do recenzowania).  Jest ona taka... uniwersytecka. Krytycy mają, jak wiadomo, kosę z pisarzami, więc postanowili rozegrać walną bitwę na własnym terenie. Trzeba przekształcić relację autor-krytyk w w znajomą relację student-wykładowca. W związku z tym pisarza trzeba potraktować jak studenta na egzaminie. Cała ta procedura "umieszczamy w ramach, sprawdzamy czy do nich pasuje, a jeśli nie, to mówimy jak powinno być" przypomina zaliczenie projektu. Z tą różnicą, że student ma lepiej, bo ramy, w których ma operować, podano mu na pierwszym wykładzie.
Nalot akademicki objawia się również tym, że w magazynowe recenzjach często zaczynają się od uczelnianych anegdot: "każdy Czytelnik pożąda Księgi", "wiele lat temu, gdy bez przekonania usiłowałem studiować filozofię", "jedno z pierwszych pytań, jakie zwykle zadaję studentom pierwszego roku", "wkrótce po przeprowadzce z Małego do Dużego miasta", "wśród moich ulubionych tajnych akademickich bractw" (ach ten asystencki snobizm za średnią krajową!), "z horrorem jest jak z dziewczynami" (ach, kto nie miał obleśnego ćwiczeniowca, niech pierwszy rzuci kamieniem).

***
Dobra, ale jak to wszystko ma się do M. Johna Harrisona? Już się czułem jak troll wołający "nienawidzę filmów Almodovara, udowodnijcie mi, że nie mam racji", kiedy coś zaskoczyło. F&SF ustami Achiki dało mi klucz do Harrisona. Albo do tego, dlaczego go nie łapię.
Idios kosmos kontra koinos kosmos. Wszechświat wewnętrzny przeciwko wszechświatowi zewnętrznemu. Jestem dzieckiem tej fantastyki, która skupiała się na zewnętrzu. Nieważne, czy to było społeczeństwo, rakieta, czy nawet jednostka. Chodzi po postawienie kamery obok. F&SF preferuje fantastykę jako metaforę zrypanej psychiki. Kamera do środka. Między neurony.
W świetle tego "Zrobiłem to" nie prezentuje się ciekawie. I nie w tym rzecz, że patent z siekierą nie przechodzi brzytwy Lema (biada fantastyce, gdybyśmy nią bez przerwy machali). Po prostu nie uwierzyłem w "załamanie psychiczne" bohaterów. Być może w tym jest pies pogrzebany, że Harrison używa wielkich metafor, fizyk kwantowych, Wujków Suwaków, Viriconiów do opisania zbyt małych problemów. I nawet siekiera tkwiąca w twarzy wydaje się zbyt poważna. Być może to nie są problemy, tylko fantazmat problemu, taki, jaki może sobie wyobrazić brytyjska klasa próżniacza.

***
Fantastyka koinos kosmos przyzwyczaja do jednej rzeczy: że ma być aparatem pojęciowym, który pozwala stworzyć model, w którym zobaczymy rzeczy wcześniej niedostrzegalne. Fantastyka ma się wtedy do realizmu, jak zdjęcie rentgenowskie do oględzin. Albo jak próba wytrzymałościowa do zwykłego użytkowania.
Fantastyka wewnętrznego wszechświata zdaje się mieć problemy z doborem metody. Zostawmy Harrisona. Trojka Stepana Chapmana jest tu lepszym przykładem. Przyjęto ją chłodniej od książek Harrisona, ale mnie się o dziwo. Co ważniejsze, jest ją z czym porównywać, bo metodą przypomina Wieczny Grunwald Szczepana Twardocha (nawet imiona mają te same). W obu książkach akcja toczy się u kresu czasów w punkcie omega (bardziej literackim niż naukowym), w którym w kolejno symulowanych światach żyją dysfunkcyjni bohaterowie. Różnica jest taka, że Twardoch bada w Grunwaldzie zewnętrze (tysiąc lat relacji polsko-niemieckich), Trojka zaś zajmuje się chorymi psychikami bohaterów.
Metodologia Wiecznego Grunwaldu wydaje się logiczniejsza. Nawet najbardziej szalonym wizje Twardocha są wpisane w znane, historyczne, mityczne i kulturowe powiązania miedzy dwoma narodami. Dzięki temu jak w porządnej SF: opierając się na własnej wiedzy "składamy" powieść w spójną całość.
Wizyjność Chapmana jest inna. Nie rozgrywa problemów bohaterów znanymi metaforami. Tworzy nowe, nieoparte o nic. Mówiąc Walewskim, tych wyrazów nie ma w słowniku. Niby czasem zabrzmią znajomo, ale to przypadek, glosolalia zrodzona w narkotycznym tripie.
Weird dla weirdu.

wtorek, 20 września 2011

Śmiechy

Znowu o telewizji, bo na pisanie o książkach nie mam siły.
Od paru lat TVN adaptuje starsze amerykańskie sitcomy. Zrobili polską Nianię, Grace w opałach, teraz leci Wszyscy kochają Raymonda. Przeważnie wychodzą o klasę gorzej niż oryginał. Nasuwa się więc pytanie, czemu ta konwencja tak źle nam wychodzi.
Przyczyną jest to, że korzenie polskiej i amerykańskiej komedii są diametralnie różne. Właściwie wszyscy amerykańscy komicy zaczynali od stand upu, formy u nas nieznanej, a wywodzącej się z rewii. Pierwsi stand uperzy wchodzili podczas przerwy między numerami wokalno-tanecznymi i zabawiali publiczność. Potem stand up usamodzielnił się, wychował kolejne pokolenia komików, trafił do telewizji. Stworzył sitcom. Wystarczy spojrzeć na teksty: humor sitcomów polega głównie na ciętych ripostach. Pisanych, ale brzmiących jak stand upowe improwizacje.
U nas z kolei kabaret wywodzi się z teatrzyków studenckich. Zupełnie różny od stand upu, zbiorowy i stroniący od improwizacji, ale też wychował pokolenia i też wpłynął na kino oraz telewizję. Dlatego amerykańska komedia może i nas śmieszy, ale Polak ją naśladujący wygląda sztucznie. Odmienne tradycja.
Ale jest pewien punkt wspólny – Wielka Brytania. Brytyjczycy też wyszli z humoru studenckiego (Monty Pythoni wzięli się z Oksfordu i Cambridge), ale stworzyli formę bliską amerykańskiej. W związku z tym rodzi się pytanie, dlaczego kupujemy licencje z USA, a nie z kraju za miedzą, skoro już koniecznie musimy robić sitcomy.
Być może telewizjami rządzą ci mityczni ludzie, którzy nie rozumieją angielskiego poczucia humoru.

P.S. To już setny post. Dziś świętujemy.

sobota, 17 września 2011

Szmatan

Ja jak wszyscy – o Nergalu.
O sprawie nie ma za bardzo co pisać, diabeł, jaki jest, każdy widzi (po swojemu). Ciekawszy jest upadek mitu założycielskiego liberalnego świata.
Mit ten brzmi "nie podzielam jego poglądów, ale będę walczył o to, żebyś mógł je swobodnie wyrażać". Fundament , zdawałoby się. Liberalizm w 14 słowach. Tymczasem nikt nie bierze ich na poważnie. Bo czy ktoś pamięta, żeby ktoś bronił bliźniego, z którym się nie zgadza (pomijam prawników, bo za pieniądze każdy potrafi)? Ja nie.
Okazuje się, że nikt bronił by obcego. Zaś Nergal ma szczęście, że ma tylu jeśli nie ziomali, to oddanych fanów. Kto by się spodziewał, że tylu Polaków 50+ to zapamiętali metale. To nie Kaczmarski, ale Anthrax leciał ze szpulowców w opozycyjnych melinach. Identyczne szczęście miał Roman Polański, gdy w krytycznej chwili okazało się, że cały naród zna jego filmografię na wyrywki – łącznie z krótkometrażówkami.
Czekam na jakąś aferę z Mongołami. Zaraz na półkach zalegnie kumys w kartonach, a pod sklepami jego koneserzy.

poniedziałek, 12 września 2011

Jumping the Shark

Nie lubię być uprzedzany. Zacząłem pisać szkic o Nakręcanej dziewczynie, gdy nagle Zaginiona biblioteka zepsuła wszystko, przedyskutowując moje tezy o postkolonializmie. Na szczęście został w powieści jeszcze jeden trop, chyba przez nikogo nie zauważony. Wspomnę o nim za jakiś czas, bo rzecz wymaga przejrzenia paru książek. Niesmak jednak został.
Dlatego spieszę napisać o czym innym, póki nikt jeszcze mnie nie ubiegł. Istnieje w popkulturze zjawisko jumping the shark. Oznacza moment, w którym formuła serialu ulega wyczerpaniu, najczęściej przy akompaniamencie jakiegoś niesamowitego zwrotu akcji. Nazwa wzięła się od produkcji z lat 70, gdzie rzeczywiście bohater skakał przez rekina (można obejrzeć tutaj). Oczywiście cała sprawa jest mocno subiektywna. W przypadku House'ie jumping nastąpił, ale kiedy konkretnie, nie za bardzo wiadomo. Fani się spierają. Jedni liczą od nowego zespołu lekarzy, inni od pobytu House'a w psychiatryku. Jumping the shark nie musi oznaczać degrengolady. W takim Archiwum X główny wątek robił się coraz bardziej niedorzeczny z sezonu na sezon, ale odcinki niezależne potrafiły powalić konceptem, czy autoironią.
Po wstępie przechodzę do clou, a jest nim dwójkowy Czas honoru. Lubię go od samego początku i wreszcie znalazłem aparat, żeby wytłumaczyć, dlaczego. Otóż zaglądnąłem ostatnio na stronę z rozpiską jesiennych serialowych premier. Z radością powitałem rubrykę "seriale brytyjskie". Rosnąca popularność angielskich produkcji jest efektem mrówczej pracy grupki zapaleńców, bo przecież ani Doctor Who, ani Skinsy nie były puszczane w prime time, nie miały akcji promocyjnych, a jednak przebiły się do świadomości. To świetnie, praca u podstaw ma sens.
Ale już prawdziwym odjazdem była rubryka "seriale polskie". Fakt, krótka i bardziej z nadziei niż z pewności, ale to już coś. Punkt podparcia, od którego może nasz popkalczer odbije się, by ruszyć do przodu. Czas honoru mam za produkcję symptomatyczną.
Zebrał Czas honoru sporo głosów krytyki, często słusznej. Ale i bardzo często chodziło o to, aby krytykant wykazał przed światem i sobą, jakim to jest wyrafinowanym odbiorcą sztuki telewizyjnej oraz znawcą meandrów historii. W gruncie rzeczy zawsze chodziło o dwie rzeczy: że błędy i że Zakościelny.
A naprawdę jest tak, że – według mnie – to jest serial o wiele mądrzejszy, to na pierwszy rzut oka wygląda.
Umknąć może "metafabuła" polegająca na tym, iż Czas honoru jest serialem o serialach. Porównując początkowe odcinki z najnowszymi widać różnicę. Pierwsza seria tkwi w "telenowelowym" standardzie: dużo wnętrz, mało plenerów, ciepłe barwy, statyczna kamera i pogaduchy w kuchni. Druga seria ruszyła z kopyta i wyszła na miasto, zaś trzecia to, jak na nasze warunki i przyzwyczajenia, istne szaleństwo: chłodne barwy, równoległy montaż, kamera jako uczestnik akcji, operowanie detalem. I nieprzypadkowo czwartą serię otwiera długi "amerykański" najazd kamery lecącej nad taflą wody. Zauważyłem jeszcze jedną przesłankę, że to jest nieprzypadkowe. W nowych odcinkach w ważną postać wciela się Hubert Urbański. Niby kompletna pomyłka obsadowa, ale przecież W polskich drogach też grał prowadzący teleturniej – Strasburger. On wprawdzie odbył drogę w przeciwnym kierunku niż Urbański, ale z perspektywy współczesnego widza nie ma to żadnego znaczenia.
W ogóle oglądając trzecią serię zamarzyło mi się, żeby zrobili remake pierwszej. Ci sami aktorzy, ta sama historia, ale gęsta fabularnie i sfilmowana jak późniejsze.


Czas honoru funkcjonuje w telewizji na wariackich papierach. Serial historyczny, wojenny, robią za mniejsze pieniądze niż Ranczo. Ktoś z ekipy wprost powiedział w wywiadzie, że mają budżet przeciętnej produkcji współczesnej. Przez to np. charakteryzatorce płacą jak za  pudrowanie nosa, chociaż robi dużo więcej. Kiedy trzeciej serii przycięto budżet, aktorzy dobrowolnie uszczuplili swoje honoraria, żeby produkcja ruszyła.
Tak więc Czas honoru cały czas balansuje i z tego balansowania biorą się chyba wszystkie problemy. W przypadku opcji minimum wszyscy się spieszą, żeby chybcikiem pokazać wszystko co ważne i ciekawe, bo anulują serial i więcej okazji nie będzie. Z drugiej strony kusi opcja maksimum. O dziwo ta druga zdaje się jakimś cudem wygrywać, przez co problemem staje się kwestia, co tu zrobić z rzeczami "spalonymi" w poprzednich seriach.
Na przykład przeczytałem w Tele tygodniu (widać, że mam teksty źródłowe na podorędziu), że dzwonili z wytwórni do Roberta Kozyry mówiąc "panie Robercie, jest taka sprawa, te nowe odcinki miały się dziać po wojnie, ale zmieniła się koncepcja, dalej trwa okupacja, tyle że z Niemców przeżyli tylko pan i Adamczyk". Koncepcja się zmieniła od minimum do maksimum, tylko co zrobić z takim nadmiarem dobrobytu?
Ano remake.
Trzecia seria kończyła się skokiem przez rekina i wystrzelaniem 80% niemieckiej części obsady.  Pozostałe wątki też kończyły się podobnie: wyczerpując formułę. Twórcy więc zaczęli jeszcze raz. Czwarta seria to jakby nowy utwór, w którym słyszymy motywy – tylko są lepsze. Choćby "scena lotniskowa", powtórzona nabiera dynamizmu. Nawet wątek niemiecki zyskał na wycięciu Niemców i jest kryminałem w stylu Kirsta.

Pozostaje problem historycznej nieakuratności Czasu honoru. Obrońcy niepokalanego portretu perfekcyjnego polskiego żołnierza i (jeszcze bardziej) niepokalanych Czterech pancernych zapominają, że film to nie bryk z historii. Zresztą, w Pancernych zrobili ze strzelaniny pod Studziankami bitwę łuku kurskiego i nikt nie ma tego za złe. Prawa popkalczeru.
Może coś z tego wyjdzie.

niedziela, 4 września 2011

Ideolo grololo

Przyznam, że jest ze mnie kawał hipokryty. Pytając o poradę w sprawie zakupu nowego komputera mantrowałem uparcie: "nie do grania, nie do grania". Przecież jestem poważnym młodym człowiekiem, komputer wykorzystuję do P: pracy, pracy, programowania, pracy, nocami zaś piszę powieść (bo za to podobno płacą).
A ledwo wyjąwszy maszynę z pudełka i podpiąwszy kable, zapuściłem Bioshocka.
Tu jeszcze coś wytłumaczę. Poprzedniego kompa nabyłem w czasach, gdy nówką był Morrowind, a standardy graficzne wyznaczał Max Payne 2. Tej wiosny zaś grałem w starego dobrego Deus Exa. Jednym słowem prehistoria. Bioshock był w tej sytuacji jak cios w łeb. Detale na maksa, a wszystko śmiga. Zamiast grać mógłbym gapić się w ogień i wodę. Cudo po prostu.
Fabuła z grubsza zarysowuje się tak, że bohater, cudem uratowawszy się z katastrofy lotniczej pośrodku Atlantyku. Trafia do Rapture – podmorskiego miasta, którego twórca postanowił urzeczywistnić w nim utopijny projekt społeczny. Zachwyca warstwa estetyczna,  bowiem wszystko – od architektury po liternictwo w menu – to art deco. A tutaj można się przekonać na przykładzie Chrysler Building w Nowym Jorku, jaki to piękny styl.
Lecz  jeszcze ciekawsze jest ideolo. Wreszcie mogłem sprawdzi, czy rację ma ekipa Jawnych snów, pisząc o kulturowej warstwie gier. Otóż z informacji zbieranych podczas gry można wywnioskować, że w Rapture panował obiektywizm. Obiektywizm, wymyślony przez Ayn Rand to, skrótowo ujmując, połączenie skrajnego liberalizmu z egoizmem traktowanym jako cnota. W USA książki Rand są bestsellerami, a jeśli wierzyć lewicowcom zdeklarowanymi randystami są jak jeden mąż wszyscy sprawcy aktualnego kryzysu finansowego. Nie wiem, czy to prawda, ale trop ciekawy. W Europie obiektywizm nie zrobił kariery. Może dlatego, że literatura Rand (pisała powieści) bliska jest egzaltowanej grafomanii, a może po prostu mamy własnych świrów i nie musimy ich importować.

Obiektywizm na papierze i w grze
Zaraz po wyjściu z gry przypomniało mi się, jak na Polygamii chcieli zrobić grę z Wiecznego Grunwaldu Twardocha. Teraz wiem, że oprócz estetyki taka rzecz spokojnie udźwignie ciężar intelektualny powieści.
Filozofii i idei jest dużo, starczy dla każdej gry. Wiadomo, najważniejsza jest grywalność, ale gracze chyba by się cieszyli, gdyby zamiast kolejnej strzelanki albo RTS-a wpadli w tryby Rewolucji (wielką literą, znowu kłania się Twardoch, ale i Zazubrin, de Maistre, Oliveira, Nieczajew). Zagrałbym w coś na podstawie Ernsta Jüngera. Skradankę w Heliopolis? Z fonoforu można by uczynić gadżet na miarę pipboya, a stronnictwa Nadleśniczego i Prokonsula są ciekawsze od oklepanych gildii.
To byłby fabularny kop dla gatunku.
A jaka nowa technika agitacji!