Jedną ze zmór studiów technicznych są tzw przedmioty humanizujące. Wzięły się z przekonania, że przyszli inżynierowi to społeczno-kulturalni analfabeci, więc trzeba ich douczać z tak egzotycznych przedmiotów jak globalizacja, filozofia miłości, albo podstawy prawa autorskiego. To ostatnie przydarzyło się i mnie. Do tego wykłady (obowiązkowe!) wypadały w środę wieczorem, więc zawsze brałem na nie jakąś książkę. Podobnie robili koledzy i koleżanki, jeżeli nie brali laptopów do oglądania seriali. Ogólnie na wykładach ludzie połowa czytała, połowa oglądała Dextera/Californication. Ponieważ z serialami byłem wtedy na bieżąco, bardziej ciekawiło mnie, jakiej lekturze oddają się osoby z najbliższej okolicy. Przypominam, że to był kierunek techniczny, na którym studiują stereotypowi nerdzi.
Otóż nerdzi czytali różne rzeczy. Koleżanka Summę teologiczną, kolega skandynawski kryminał. Nagle patrzę, a kolega dwa siedzenia ode mnie trzyma na pulpicie Solaris. O, Solaris – mówię. I naraz wybuchła dyskusja, bo okazało, że Lema czytują wszyscy w promieniu czterech rzędów.
Przypomniała mi się ta anegdota przez dyskusję na temat odbioru książek Lema, jaka przeszła przez fantastyczny światek ostatnimi dniami. Zaczęło się od recenzji Marka Oramusa, odpowiedział mu Wawrzyniec Podrzucki, na inny, ale bardzo bliski temat pisali Wojtek Sedeńko i Agrafek. Właściwie to Agrafek nawet mnie wyprzedził, bo chciałem napisać coś podobnego, ale również otworzył kilka nowych furtek.
Lem stał się symbolem, okrętem flakowym grupy pisarzy, których młódź nie czyta, a starzy nie mogą pojąć, dlaczego. Skoro jest najbardziej znanym przypadkiem, przyjrzyjmy się niemu.
Ludzie poniżej trzydziestki najczęściej mówią, że przyczyną nieczytania Lema ma być trauma, jakiej doświadczyli w szkole, podczas omawiania Opowieści o pilocie Pirxie albo Bajek robotów (w polskiej szkole lista lektur to raczej lista pisarzy, bo książki się zmieniają – w tym roku Makbet, w następnym Hamlet; teraz Lord Jim, kiedy indziej Jądro ciemności). Brzmi to poważnie, bo każdy z nas miał jakąś znienawidzoną, obrzydzoną przez system lekturę. Więc czemu nie i Lem? Ale po przemyśleniu sprawy na chłodno, że argument jest niepoważny. Też miałem Lema w klasie 6 szkoły podstawowej. W bloku tematów dotyczących baśni znalazło się opowiadanie Trzej elektrycerze. Zajmowało 3 strony i było omawiane na jednej lekcji pod kątem odwoływania się do klasycznych baśni oraz legend. I tyle. Nie wierzę, żeby przez 45 minut dało się obrzydzić Lema całemu pokoleniu. Zostaje opcja, że ktoś naprawdę załapał się na całego Pirxa. Rzeczywiście, książka, której bohaterem jest introwertyk wchodzący w wiek dojrzały, może nie spasować dwunastolatkom. A jeżeli trafi się nauczyciel, a częściej jednak nauczycielka nie rozumiejąca fantastyki naukowej, to efekt będzie opłakany. Młodzież się zrazi. Ale całą książkę mogło mieć może 5 roczników. Wcześniej w szkole na Lema było, hmm, za wcześnie, później przyszło czytanie tekstów we fragmentach. Chyba więc zaistniał jakiś "antamarketing" wirusowy. Te bazowe 5 roczników jest jak nosiciele. Chodzą po świecie, infekując młodszych powtarzaniem, że Lem jest STRASZNY! Bo jest NUDNY. I przerabia się go NA LEKCJACH!
Na marginesie: w ogóle nie wierzę, że szkoła może cokolwiek obrzydzić, jeżeli uczeń się na starcie nie nastawi negatywnie (pomijam ekstrema typu nauczyciel-wariat itp.). Samego siebie uważam za dowód, bo w szkole podstawowej, w podręczniku do polskiego miałem naprawdę sporo fantastyki. Niekończącą się historię i Władcę pierścieni. Fragment komiksu z Supermanem. Lektura fragmentu Pikniku na skraju drogi zagoniła mnie natychmiast do biblioteki, po jedną z najlepszych książek, jakie w życiu przeczytałem. Po przeczytaniu opowiadania Bradbury'ego Łagodne spadną deszcze kupiłem (rodzice kupili, kiedy byliśmy w hipermarkecie) Kroniki marsjańskie (a do wspomnianej wcześniej biblioteki pobiegłem po zbiór K jak kosmos – niech go ktoś wznowi!). Wniosek jest taki, że gdyby szkoła automatycznie obrzydzała, nie pisałbym tego bloga.
Młodzież (co za brzydkie słowo, jak ja go nie lubię) odbija się od stylu Lema. Nawet nie ze względu na neologizmy albo długie akapity. Są książki z naprawdę koszmarnym stylem, nie do czytania, a zostają bestsellerami. Niewspółczesny u Lema jest bohater i fabuła. Teraz czytuje się nie o snujących się introwertykach w rodzaju Pirxa, ale o bohaterach dynamicznych i fabułach o strukturze jak w Pieśni lodu i ognia.
Innym nieszczęściem Lema jest wyobcowanie. Większość prozy pisał w próżni. Można powiedzieć, że sam sobie wymyślił fantastykę naukową, mając za punkt wyjścia Wellsa i Żuławskiego. Przez to nie zaistniał na siatce odwołań kulturalnych stworzonej przez anglosaską fantastykę. Kiedy z tej siatki, jak w hydroponicznej hodowli, wyrosła współczesna popkultura, on znalazł się poza nią. A teraz popkultura jest wszystkim. Co ciekawe, intelektualizm prozy Lema nie stanowiłby problemu, gdyby Lem pokonał barierę osamotnienia. Proza Dicka to większej mierze ciężkie filozoficzno-gnostyckie pisanie ewidentnego wariata, ale Dick jest w popkulturze, bo mieszkał w Berkeley i publikował w pulpowych magazynach.
Inny, ciekawszy problem, jaki staje przed utworami Lema przedstawił Michał Cetnarowski podczas Krakowskich Targów Książki. Otóż pisarza SF charakteryzują dwie cechy: materialistyczne, ateistyczne wręcz podejście do świata oraz wiara w naukę. Teraz pasuje do tego Greg Egan. Z klasyków Asimov, Clarke i właśnie Lem. Tyle, że w oczach czytelnika prozy głównego nurtu takie widzenie świata wydaje się naiwne. Lem pisał, że Boga nie ma, ale jest sens. Literatura współczesna mówi natomiast, że nie ma i Boga, i sensu. No, można się od biedy zgodzić na istnienie Boga, bo byłoby wtedy komu wygarnąć, że nie stworzył sensu. Michel Houellebecq jest takim samym wrogiem Stanisława Lema, co kapitan Kirk.
Dlatego Lem został autorytetem piszącym felietony do Tygodnika Powszechnego i Gazety Wyborczej kiedy był już tym "późnym Lemem", przychylającym się do braku sensu, Lemem, nad którym my fantaści wolimy dyskretnie milczeć, słusznie uważając, że każdego z nas dopadnie starość.
Chyba najlepszą pozycją dla Lema jest zostać pisarzem kultowym. Jak Jaroslav Hašek, którego nie ma i nie będzie na topce Empiku, ale stale istnieje liczna grupa ludzi przerzucających się cytatami ze Szwejka. Scena z wykładu, którą opisałem, pokazuje że Solaris i Dzienniki gwiazdowe mają wiernych czytelników. A w zeszłą środę, 23 listopada, w 60 rocznicę publikacji Astronautów, Google wyświetlało na stronie startowej uroczyste logo. I nie jakiś byle obrazek, ale mini-grę opartą na Cyberiadzie i ilustracjach Daniela Mroza. Zrobioną z sercem przez entuzjastę, bo ma nawet różne wersje językowe (żeby końcowa scena była rozumiana w różnych językach – doodle można było oglądać w całej Europie). Według wyszukiwarki popularniejsze były tylko logo z gitarą (96 rocznica urodzin Lesa Paula) oraz logo na 65 urodziny Freddiego Mercury'ego. Są więc ludzie, dla których wpływ Stanisław Lema jest tego rzędu, co Mercury'ego i gitary elektrycznej.
A George R.R. Martin musi się zadowolić listą bestselerów.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Myślę, że zanim przejdę do konkretów poodcinam to co niepotrzebnie dodaje dramatyzmu. Przede wszystkim należy pamiętać, że jako czytelnicy fantastyki jesteśmy grupą zamkniętą, więc nie można nas traktować w kategoriach "wszyscy". Grupa studentów to też grupa osobna i też nie wszyscy. To, że czytają jest świetne! U mnie na studiach też bardzo dużo osób czytało fantastykę, co było widać właśnie na nudniejszych wykładach, gdy zamiast notatek czytało się to co kto lubi.
OdpowiedzUsuńJeśli zaś chodzi o to, że młodzież (tfu tfu) nie czyta fantastyki to mogę cię pocieszyć mówiąc, że młodzież w ogóle nie czyta. I jeśli sięga jakimś cudem po książki, które nie są streszczeniami i nie widnieją na liście lektur to zwykle właśnie po fantastykę, ale tą niezbyt ambitną. Jeśli sięgają - zawsze jest szansa, że trafią też na coś lepszego.
Niestety ogólnie coraz mniej ludzi czyta, coraz mniej ludzi kupuje książki i ma je w domu i w efekcie coraz trudniej jest znaleźć dzieciaka, który jak my sięgnął po jakąś książkę, bo stała na półce rodziców. Dzieciaki teraz nie mają po co sięgać na półkę. Ot co.
W kwestii szkoły i jej roli w krzewieniu literatury - przede wszystkim nie zgodzę się, że autorzy zostają, a zmieniają się lektury. Nic z tych rzeczy. Jest twardy kanon lektur szkolnych i to właśnie o wybrane dzieła chodzi, a nie o samych autorów.
Ad. fantastyki w szkole - racja! Mało! racja! zaniedbana, niezrozumiana i traktowana wręcz z pogardą - chyba, że nauczyciel jest jej miłośnikiem! - wtedy to zupełnie inna bajka.
Osobiście moja trauma dotyczy Lorda Jima - który ciągnie się za mną przez całe życie i dźga pod żebra wyrzutami sumienia. Ale to dłuższa historia.
Myślę po prostu, że w dobie skracania informacji, wklejania zdjęć i krótkich opisów, dobra literatura pozostaje niedoceniona, bo jest wymagająca.
Ale jak sam napisałeś fakt, że ludzie na całym świecie doceniają te dzieła jest budujący. Przecież wcale nie chodzi o ilość. Lepiej, żeby jego książki czytano ze zrozumieniem ale w mniejszym gronie, niż zupełnie bezmyślnie stadami.
Ale widzisz - ty masz traumę po Lordzie Jimie. A ja przerabiałem Jądro ciemności. Starsi o kilka lat z Mrożka mieli Emigrantów. Ja - Tango. Więc ten spis lektur nie za bardzo twardy. Poza evergreenami w rodzaju Dziadów albo Chłopów zmiany są stosunkowo częste.
OdpowiedzUsuńSkąd w ogóle bierze się u ludzi ta powszechna awersja do Lorda Jima? Conrad to mistrz, korona literatury polskiej (chociaż po angielsku). Smugę cienia mogę czytać na okrągło.
Pewnie stąd, że go nigdy nie przeczytałam do końca. Doskonale wiem o czym jest, umiem go analizować, rozgryźć - i nawet przed egzaminem eksternistycznym z angielskiego (na którym jako tekst do przygotowania miałam właśnie Lorda Jima)przysięgłam, że jak zdam to przeczytam! Zdałam i pewnie dlatego mnie kąsa. Kupiłam swój własny egzemplarz i dalej nie mam do niego serca. A co do lektur to może jest możliwość przesuwania pewnych reprezentacyjnych tytułów, ale w niewielkim zakresie, ze względu na wymogi programowe. :)
OdpowiedzUsuńDla mnie Conrad to największy pisarz Polak (nie mylić z pisarzem polskim).
OdpowiedzUsuńPS U mnie było "Jądro", a Mrożka w ogóle zabrakło.
BTW Lem jako Mercury fantastyki kazał mi pomyśleć o paru przyporządkowaniach; i tak, Queenom odpowiadałby raczej Zelazny albo Simmons (choć brak mi tutaj dobrej intuicji), a Lem byłby Crimsonami; Tolkien Pink Floydem, Dick, rzecz jasna, tu nie mam wątpliwości, Van Der Graaf Generatorem, Le Guin, ja wiem, może Tuxedomoonem, Dukaj -- GYBE, Twardoch -- 16 Horsepower, a Szostak nieco odmłodzoną Kate Bush :D (nie wiem jak teraz, ale kiedyś nawet fryzury mieli podobne).
OdpowiedzUsuńOrbit miał kiedyś felieton w NF (zanim zaczął pisać o filmach) "Solaris jako czujny minimal", w którym porównywał polskich pisarzy do muzyków. Lem, napisał, zaczął w stylu Pink Floyd, w Solaris otarł się o czujny minimal (cokolwiek to by było), skończył w atonalnych symfoniach a la Penderecki.
OdpowiedzUsuńZ tymi Horspowersami jako Twardochem zaskoczyłeś mnie.
No jakże. Podobny ciężar emocjonalny. Konserwatyzm (tutaj im bardziej Twardoch jest post- i przyjmuje "pozę dobrema i złema" -- w mianowniku: "poza dobrem i złem" -- tym dalej mu do 16HP, to prawda). Rozdarcia i małość człowieka. Poza tym "c'mon, son, bring your blade and your gun" -- broń biała, broń palna, język potoczny, patos i ojcostwo w jednym -- czysty Twardoch. A slunskość to takie nasze lokalne rednectwo.
OdpowiedzUsuń"okrętem flakowym grupy pisarzy" dobre freudowskie przeklawiaturzenie, dobre
OdpowiedzUsuńnosiwoda
Trafiłam Na blog z forum sf-fi czytam sobie do tyłu.
OdpowiedzUsuńJa jestem jedną z osób, która w wieku szkolnym przeczytała kilka książek Lema i powiedziała nie.
Nie było fajnych bohaterów, wartkiej akcji, fantastycznego świata.
Nie pamiętam, co było omawiane w szkole, ale ja listę lektur traktowałam jak polecanki z biblionetki.
BTW "Lord Jim" był ok, ale "Sklepy cynamonowe" musiałam w siebie wmusić.
Minęło pół roku, a okręt flakowy jak żeglował, tak żegluje :>
OdpowiedzUsuń