– Napisałbyś na bloga coś wesołego – powiedział K., kiedy tydzień temu wpadł mnie odwiedzić. – Tobie wychodzą takie krótkie, humorystyczne.
Wtedy poczułem, że dopadła mnie klątwa felietonisty. Tak to nazywam. Polega na tym, że człowiek bezskutecznie próbuje się wybić ponad formę, z której jest znany. Felietonista chce odnieść sukces jako poważny dziennikarz. Stary profesor przekwalifikowuje się na jakąś nową dziedzinę i chcąc ją ubogacić pisze książkę o tym, że filozofia jest szczególnym przypadkiem elektrotechniki. Jajcarz stara się pokazać jako romantyk. Ja uparcie planuję poważne wpisy na bloga. Rozgrzebany mam jeden o Twardochu i narodowościach, planuję drugi o Bacigalupim z innego punktu widzenia niż zwykle. Oba mają być poważne. Skoro tyle jest w internecie sarkazmu i ironii, to będę inny. Bez uśmieszku i podtekstów. Ale, jak się, okazuje klątwa działa, innych rzeczy ode mnie oczekują.
Albo jeszcze gorzej. Bezsenna noc rodem ze lwowskiego powiedzonka: cicho tak, że słychać, jak ceny rosną. I jak serce bije, jak świszczy wydychane powietrze świszcze. No i słychać wszystkie myśli, co jest chyba najgorsze. W nocnej ciszy rezonują najcichsze iskrzenia w neuronach. Na przykład, czy odpowiadamy za nasze sukcesy? Bo za porażki owszem. Ilekroć coś mi nie wyjdzie, nie skończy się albo nie zacznie, potrafię wytłumaczyć, dlaczego. Chociażby: zbiłem wazon, bo wbiegłem do pokoju i nie uważałem. Jest związek przyczyny i skutku.
Z sukcesami tak nie jest. Przynajmniej ja tak nie mam. Kiedy przypominam sobie wszystko, co mi się udało przez ubiegły rok, to właściwie wszystkie mi się przydarzyły.
To nie jest krótka i wesoła obserwacja.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Nie mam tego problemu. Szczęśliwie w mijającym roku nie odniosłem żanego sukcesu :D
OdpowiedzUsuń