poniedziałek, 12 września 2011

Jumping the Shark

Nie lubię być uprzedzany. Zacząłem pisać szkic o Nakręcanej dziewczynie, gdy nagle Zaginiona biblioteka zepsuła wszystko, przedyskutowując moje tezy o postkolonializmie. Na szczęście został w powieści jeszcze jeden trop, chyba przez nikogo nie zauważony. Wspomnę o nim za jakiś czas, bo rzecz wymaga przejrzenia paru książek. Niesmak jednak został.
Dlatego spieszę napisać o czym innym, póki nikt jeszcze mnie nie ubiegł. Istnieje w popkulturze zjawisko jumping the shark. Oznacza moment, w którym formuła serialu ulega wyczerpaniu, najczęściej przy akompaniamencie jakiegoś niesamowitego zwrotu akcji. Nazwa wzięła się od produkcji z lat 70, gdzie rzeczywiście bohater skakał przez rekina (można obejrzeć tutaj). Oczywiście cała sprawa jest mocno subiektywna. W przypadku House'ie jumping nastąpił, ale kiedy konkretnie, nie za bardzo wiadomo. Fani się spierają. Jedni liczą od nowego zespołu lekarzy, inni od pobytu House'a w psychiatryku. Jumping the shark nie musi oznaczać degrengolady. W takim Archiwum X główny wątek robił się coraz bardziej niedorzeczny z sezonu na sezon, ale odcinki niezależne potrafiły powalić konceptem, czy autoironią.
Po wstępie przechodzę do clou, a jest nim dwójkowy Czas honoru. Lubię go od samego początku i wreszcie znalazłem aparat, żeby wytłumaczyć, dlaczego. Otóż zaglądnąłem ostatnio na stronę z rozpiską jesiennych serialowych premier. Z radością powitałem rubrykę "seriale brytyjskie". Rosnąca popularność angielskich produkcji jest efektem mrówczej pracy grupki zapaleńców, bo przecież ani Doctor Who, ani Skinsy nie były puszczane w prime time, nie miały akcji promocyjnych, a jednak przebiły się do świadomości. To świetnie, praca u podstaw ma sens.
Ale już prawdziwym odjazdem była rubryka "seriale polskie". Fakt, krótka i bardziej z nadziei niż z pewności, ale to już coś. Punkt podparcia, od którego może nasz popkalczer odbije się, by ruszyć do przodu. Czas honoru mam za produkcję symptomatyczną.
Zebrał Czas honoru sporo głosów krytyki, często słusznej. Ale i bardzo często chodziło o to, aby krytykant wykazał przed światem i sobą, jakim to jest wyrafinowanym odbiorcą sztuki telewizyjnej oraz znawcą meandrów historii. W gruncie rzeczy zawsze chodziło o dwie rzeczy: że błędy i że Zakościelny.
A naprawdę jest tak, że – według mnie – to jest serial o wiele mądrzejszy, to na pierwszy rzut oka wygląda.
Umknąć może "metafabuła" polegająca na tym, iż Czas honoru jest serialem o serialach. Porównując początkowe odcinki z najnowszymi widać różnicę. Pierwsza seria tkwi w "telenowelowym" standardzie: dużo wnętrz, mało plenerów, ciepłe barwy, statyczna kamera i pogaduchy w kuchni. Druga seria ruszyła z kopyta i wyszła na miasto, zaś trzecia to, jak na nasze warunki i przyzwyczajenia, istne szaleństwo: chłodne barwy, równoległy montaż, kamera jako uczestnik akcji, operowanie detalem. I nieprzypadkowo czwartą serię otwiera długi "amerykański" najazd kamery lecącej nad taflą wody. Zauważyłem jeszcze jedną przesłankę, że to jest nieprzypadkowe. W nowych odcinkach w ważną postać wciela się Hubert Urbański. Niby kompletna pomyłka obsadowa, ale przecież W polskich drogach też grał prowadzący teleturniej – Strasburger. On wprawdzie odbył drogę w przeciwnym kierunku niż Urbański, ale z perspektywy współczesnego widza nie ma to żadnego znaczenia.
W ogóle oglądając trzecią serię zamarzyło mi się, żeby zrobili remake pierwszej. Ci sami aktorzy, ta sama historia, ale gęsta fabularnie i sfilmowana jak późniejsze.


Czas honoru funkcjonuje w telewizji na wariackich papierach. Serial historyczny, wojenny, robią za mniejsze pieniądze niż Ranczo. Ktoś z ekipy wprost powiedział w wywiadzie, że mają budżet przeciętnej produkcji współczesnej. Przez to np. charakteryzatorce płacą jak za  pudrowanie nosa, chociaż robi dużo więcej. Kiedy trzeciej serii przycięto budżet, aktorzy dobrowolnie uszczuplili swoje honoraria, żeby produkcja ruszyła.
Tak więc Czas honoru cały czas balansuje i z tego balansowania biorą się chyba wszystkie problemy. W przypadku opcji minimum wszyscy się spieszą, żeby chybcikiem pokazać wszystko co ważne i ciekawe, bo anulują serial i więcej okazji nie będzie. Z drugiej strony kusi opcja maksimum. O dziwo ta druga zdaje się jakimś cudem wygrywać, przez co problemem staje się kwestia, co tu zrobić z rzeczami "spalonymi" w poprzednich seriach.
Na przykład przeczytałem w Tele tygodniu (widać, że mam teksty źródłowe na podorędziu), że dzwonili z wytwórni do Roberta Kozyry mówiąc "panie Robercie, jest taka sprawa, te nowe odcinki miały się dziać po wojnie, ale zmieniła się koncepcja, dalej trwa okupacja, tyle że z Niemców przeżyli tylko pan i Adamczyk". Koncepcja się zmieniła od minimum do maksimum, tylko co zrobić z takim nadmiarem dobrobytu?
Ano remake.
Trzecia seria kończyła się skokiem przez rekina i wystrzelaniem 80% niemieckiej części obsady.  Pozostałe wątki też kończyły się podobnie: wyczerpując formułę. Twórcy więc zaczęli jeszcze raz. Czwarta seria to jakby nowy utwór, w którym słyszymy motywy – tylko są lepsze. Choćby "scena lotniskowa", powtórzona nabiera dynamizmu. Nawet wątek niemiecki zyskał na wycięciu Niemców i jest kryminałem w stylu Kirsta.

Pozostaje problem historycznej nieakuratności Czasu honoru. Obrońcy niepokalanego portretu perfekcyjnego polskiego żołnierza i (jeszcze bardziej) niepokalanych Czterech pancernych zapominają, że film to nie bryk z historii. Zresztą, w Pancernych zrobili ze strzelaniny pod Studziankami bitwę łuku kurskiego i nikt nie ma tego za złe. Prawa popkalczeru.
Może coś z tego wyjdzie.

5 komentarzy:

  1. Niezła notka, szacun za studia nad tele-tygodniem. Ja czas honoru odpuściłem gdzieś w pierwszej serii, być może wrócę. Ale teraz próbuje zdobyć: http://www.youtube.com/watch?v=R0TyGo-C-so - to jest serial poslki o II wś który autentycznie mnie kupił. Przez większość pierwszego odcinka (nie załapałem się na początek) nie wiedziałem nawet że to okupowana warszawa a nie międzywojnie po prostu.


    Ps. W imieniu psujów z ZB nie przepraszam i oświadczam że wejdziem Ci w paradę pewnie nie raz.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kurczę, dopiero co to było w telewizji.
    To, co powiedziałeś to niezła pochwała. Zrobienie Warszawy sprzed 44 w Warszawie to podobno niezła sztuka. Sam ostatnio znalazłem na tubku Królową przedmieścia i szczena mi opadła na widok przedwojennego Krakowa.

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny wpis. Prawie mnie zachęcił do serialu.
    Potem przypomniałem sobie swój zapał doń z początku pierwszego sezonu. I męczeńską śmierć tego zapału po kolejnych scenach i dialogach, które mogłyby się znaleźć w dowolnej innej emjakmiłości.

    Piszesz, że udaje im się od tego odchodzić. A nauczyli się przy okazji pisać dialogi?

    OdpowiedzUsuń
  4. Nauczyli. Tendencja zwyżkowa jest, że się tak wyrażę, całościowa.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie obejrzałem ani jednego odcinka. Bo Zakościelny. Poza tym - Agrafek nie polecał...

    OdpowiedzUsuń