piątek, 29 października 2021

Brzuch i podbrzusze. Konserwatywna fantastyka w pierwszych dniach wojny domowej (2/2)

A oto i obiecana druga część artykułu o Komudagate. Pierwszą znajdziecie tutaj. Zachęcam również do zakupu papierowej wersji Rocznika fantastycznego (to z kolei tu). To dobra publikacja, chociażby dzięki opowiadaniu Emmy Popik, które jest jednym z czołowych osiągnięć w postapo.

Widzicie też pewnie, że Brzuch i podbrzusze (podobnie zresztą jak wcześniejsza recenzja Kajsia) nie jest szczytem blogowej elegancji edytorskiej. Po prostu na razie jaram się samym powrotem do regularnego pisania. Kiedy już poczuję grunt pod stopami, zacznę się bawić całym arsenałem, jaki daje mi html ;-)


5.

Tyle ambitna młodość. Przyjrzyjmy się teraz ich okopanym na polu fantastyki adwersarzom.

By wytłumaczyć, dlaczego polska fantastyka jest tak zauważalnie konserwatywna (prawicowa, konserwatywno-liberalna, centroprawicowa, jak zwał, tak zwał) wylano już morze papieru i trudno dodać cokolwiek nowego[1]. Ważniejsze wydaje się stwierdzenie, że nurt prawicowej światopoglądowo polskiej fantastyki już dawno się wyczerpał, tracąc moc i ambicje tworzenia dzieł dojrzałych, oryginalnych i poszukujących. Łatwo nawet wskazać, które tytuły były tego nurtu osiągnięciami szczytowymi: Walc stulecia Rafała Ziemkiewicza (w kategorii fantastyki problemowej) i pierwszy tom Pana lodowego ogrodu Jarosława Grzędowicza (w kategorii fantastyki rozrywkowej). Od tego momentu trudno znaleźć tytuł, który porwałby czytelników. Mamy za to multum niezamierzonych autoparodii w rodzaju Requiem dla Europy Kempczyńskiego i Ucieczki z kraju kobiet Wanga[2], tekstów pisanych, jakby osoby autorskie straciły zainteresowanie rozwojem swojej twórczości w latach 90. (Hel-3 Grzędowicza i większa część antologii Przedmurze), osób autorskich odcinających kupony od starych sukcesów (niemal cała twórczość Jacka Piekary i topiący talent w nadprodukcji Pilipiuk), wreszcie publicystów nierozumiejących, że tu potrzeba precyzji fechtmistrza, a nie siły sejmikowego rębajły (to o Komudzie)[3].

 Lecz jeszcze poważniejsze jest oskarżenie o uwiąd, umysłowe lenistwo niegodne ludzi z pretensjami do dziedzictwa po Lemie i Zajdlu. Konserwatyzm bowiem to poważna tradycja intelektualna, o bogatej tradycji, różnorodności podejść i wcale nie wyczerpanym potencjale. Rzucając dowolnym ważnym w danym momencie tematem można odkryć, jak wiele konserwatyści maja w nim do powiedzenia. Choćby ekologia: mamy Zieloną filozofię Scrutona, Jana Gwalberta Pawlikowskiego, jungerowską figurę leśnego wędrowca, ekologiczny anarchizm Tolkiena i encykliki papieskie.

Tymczasem polska fantastyka zredukowała konserwatyzm do radości z jedzenia kiełbasy i kopcenia szlugów pomieszanego z lękiem, że przyjdą feministki i muzułmanie, by nam tego zakazać.  Zapytaj ich o bioetykę, redefinicję rodziny[4], automatyzację produkcji, transhumanizm, rozpad narodów na cyfrowe plemiona, kryzys klimatyczny, rakietę marsjańską Elona Muska, a wzruszą ramionami, że to wszystko pic na wodę fotomontaż. Najważniejsze, by można było kupić u znajomego rolnika kiełbasę ze szwarcszlachtungu i flaszkę śliwowicy. To myślenie pokolenia, którego wczesna młodość miała nieszczęście przypaść na rozpadający się PRL, pokolenia, któremu wolność utożsamiła się z możliwością napchania brzucha deficytowym mięsem[5].

I ten płytki konsumpcjonizm połączony z odrazą wobec wszystkich, którzy chcą go ograniczyć, stał się obsesją literatury starofandomowej.

Była okazja wybrnąć z tych umysłowego bagna. Szczepan Twardoch, zanim odszedł do głównego nurtu, wyrastał powoli na kogoś, kto wprawdzie dzieli ze starymi światopogląd, ale będąc młodszy o dekadę, inaczej wykształcony, z innego środowiska, potrafił wyjść poza wyświechtane tematy. Niestety (dla fantastyki, bo sam chyba sobie chwali) napisał Morfinę.

 

6.

Wszystko to sugerowałoby, że konserwatywną fantastykę czeka już tylko powolny uwiąd. Finansowo gwiazdom długo nic nie zaszkodzi, inni mogą liczyć na boomerskie orbitowanie wokół festiwalu w Nidzicy/Mierkach, jednak trudno oczekiwać, żeby ich powieści i opowiadania miały jakiś wpływ na fantastykę w Polsce. Chyba, że tak jak Komuda, wywołując awanturę, która przyspieszy progresywny marsz przez dusze i instytucje. Trudno oczekiwać też, że nurt uratuje pojawienie się nowego pokolenia.  Raz, że trudno byłoby takim autorom zmieścić się na rynku rozgrywanym przez stronnictwa, z których jedno odrzuci ich za światopogląd, a drugie jest zamkniętym klubem, a dwa, że taki brylant jak Twardoch zdarza się raz na wiele lat.

Trudno też uwierzyć, że ci starzy generałowie, którzy od lat są przygotowani na poprzednią wojnę, nagle przysiądą fałd i zaczną poszukiwać nowych środków wyrazu i świeżych myśli. Zbytnio zgnuśnieli. Całą inicjatywę przejął nowy fandom.

Nie oznacza to jednak jego zwycięstwa, bo zanim gruby schudnie, chudy umrze z głodu. Zbudowanie własnych i kanonów oraz bazy konsumenckiej, gotowej za to zapłacić zajmuje czas. Na razie więc nowy fandom istnieje w rzeczywistości, którą stworzył  stary. Jeżeli ten się wycofa – fandom czeka zapaść.

A kolorowa flaga powiewająca nad zdobytymi ruinami to nie wygląda dumnie.

 

Nie wiem, czy to warte wspomnienia, ale w polskim ruchu SF wielką rolę odegrali na początku homoseksualiści. (...) kluby SF były, zwłaszcza na początku, miejscem, gdzie się zbierali ludzie w jakiś sposób wyobcowani, samotni, mający kłopoty z bliskimi, z nawiązywaniem kontaktów przyjacielskich. klub dla wielu był protezą rodziny. Zresztą to jest chyba światowa tendencja. Lem w „Fantastyce i futurologii” straszne gromy miotał na Fandom, zwłaszcza amerykański, że to banda dziwadeł i odmieńców. Sam fakt pisania science fiction czynił z człowieka odmieńca, a w ruchu aktywistów odnajdywali się jeszcze bardziej „odmieńcowaci odmieńcy”.

Rafał A. Ziemkiewicz i Rafał Geremek, Wkurzam salon, 2011



[1] Nieodmiennie polecamy eseje Kilkunastu Hamletów Parowskiego, Inżynierski etos Ziemkiewicza i Wyobraźnię po prawej stronie Dukaja, które wyczerpująco to wyjaśniają. Ostatni tekst ma jeszcze ciekawy aspekt: możemy zobaczyć, jak pisarz SF starej szkoły podpowiada tematy (wtedy słabo aktywnej) lewicy i kompletnie rozmija się z tym, co porwie ją już za kilka lat.

[2] Nie jest to żaden bestseller, ale w progresywnym fandomie stał się jednym z argumentów w temacie „dlaczego nie czytam polskiej fantastyki.”

[3] Zważywszy, że Komuda w wywiadzie dla Do rzeczy nie wiedział, kto to jest Jeff Vandermeer, zasadne jest pytanie, czy starzy fantaści nie zamknęli się w świecie młodzieńczych lektur i przestali już śledzić nowości.

[4] Rodzina to jedna z największych trosk konserwatyzmu, więc trudno zrozumieć, dlaczego nasi konserwatywni fantaści tak słabo interesują się tematem. Jeden Grzędowicz dwa razy sygnalizował (w Księdze jesiennych demonów i niedocenionym Popiele i kurzu), że ma coś ciekawego powiedzenia o rodzinie, ale szybko wrócił do pisania komiksów prozą. W zamian mamy patchworkowe familie Marty Kisiel i Anety Jadowskiej.

[5] Są też inne obsesje. Nie sposób na przykład policzyć, ile razy Pilipiuk pisał o paszporcie leżącym w szufladzie.

2 komentarze:

  1. Chyba dobrze zachęciłeś do zakupu "Rocznika...", bo w sklepie brak towaru. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Aż się prosi o kilka słów podsumowania prawie dwa lata po fakcie, zwłaszcza dla ludzi od dawna nieśledzących spraw fandomowych.

    OdpowiedzUsuń