Jednym z pierwszych dużych projektów zapowiadanych entuzjastycznie przez nowego prezesa Telewizji Polskiej, Jacka Kurskiego, miał być serial o dynastii Jagiellonów. Potem o projekcie zrobiło się cisze, a do opinii publicznej dochodziły strzępki informacji. Wreszcie jednak padły konkrety. Zdjęcia trwają, ostateczny tytuł to Korona królów (wcześniej nakrycie głowy należeć miało do królowej) a czas akcji cofnął się do XIV wieku , końcowych lat panowania Władysława Łokietka.
Zapowiedzi te powszechnie wyśmiano, do czego wybitnie przyczynił się kontrast pomiędzy buńczucznymi przechwałkami prezesa a udostępnionymi zdjęciami z planu — dość powiedzieć, że internautom kojarzyły się ze słabym larpem albo odcinkiem Świata według Kiepskich.
Podobne wpadki nie są domeną mediów publicznych. Pamiętamy, jak chłodno przyjęto Belle epoque, które miało być hitem wiosennej ramówki TVN. Właściwie dwie stacje popełniają te same błędy. Dziś nie wystarczy podać do wiadomości nieobrobionych fotosów z planu, a przyrównanie nowo powstającego tytułu do pierwszej popularnej produkcji z Zachodu to proszenie się o katastrofę. Kampanie marketingowe nowoczesnych seriali są same w sobie poważnym projektem. Sesje zdjęciowe są przemyślane i obrobione w Fotoshopie. Wiadomości z planu zdjęciowego starannie dozowane. Wizyty aktorów w telewizji śniadaniowej nie ograniczają się do oklepanych pytań o inspiracje.
Największe polskie stacje telewizyjne, tzw. „wielka czwórka” są w ciężkiej sytuacji. Żeby odzyskać oglądalność, muszą stworzyć serial, który jakością będzie porównywalny z produkcjami zachodnimi. Z kolei jakość kosztuje, a jedynym sposobem na zdobycie pieniędzy jest zwiększyć oglądalność. Nadziei na rozwikłanie tej kwadratury koła nie dodaje fakt, że utracono już całe pokolenie widzów i nie będzie łatwo ich od nowa zachęcić do siebie. Być może ostatnia chwila na to była dekadę temu (Czas honoru, Glina czy Pitbull miały szansę odwrócić trend, ale z ich sukcesu nie wyciągnięto żadnych długofalowych wniosków).
Zamiast tego szefostwa stacji zdają się żyć marzeniami o cudownych latach 90. Wtedy wystarczyło puścić McGyvera i Drużynę A, a w święta komedię z De Funesem, żeby trzymać rynek w garści. Internetu nie było, a oferta sieci kablówek czy telewizji satelitarnych też opierała się na takich samych pewniakach. Od produkcji krajowych wymagano niewiele, w myśl zasady, że polskość to nie jakość, ale okoliczność łagodząca (Ekstradycja, kiedyś wielki hit, dziś nie daje się oglądać). W tej epoce wykuł się nie tylko kształt polskiej telewizji, ale i mentalność ludzi ją kierujących.
Ta mentalność to przede wszystkim wiara, że sprawdzone formaty są najlepsze, nie warto kombinować, a najlepszym źródłem wiedzy o świecie są badania focusowe. Pewien popularny dziś pisarz brał jakieś 10 lat temu udział w tworzeniu projektu serialu o przygodach księdza oraz jego przyjaciela-milicjanta, którzy razem rozwiązują różne niesamowite zagadki kryminalne. Dyrektor programowy pogratulował ciekawego pomysłu, po czym zaraz go odrzucił. W Polsce przecież nikt nie ogląda kryminałów (tak wykazywały zamówione w sondażowni badania), a tym bardziej takich z księżmi w roli głównej. Pointa anegdoty jest taka, że kilka miesięcy później wystartował Ojciec Mateusz, posyłając do kosza całą racjonalną przecież wiedzę o widzu i jego upodobaniach.
Bo to nie jest tak, że grube ryby telewizyjnego świata żyją w innym świecie, niż my. Po prostu inaczej go odbierają. W programie publicystycznym Tomasza Lisa (tak, zdarzył się raz odcinek nie o polityce, a o serialach — na kanwie wydanej wtedy książki Seriale. Przewodnik Krytyki politycznej) Ilona Łepkowska, ta caryca polskich seriali, matka Klanu i Barw szczęścia, przyznała się do namiętnego oglądania jakościowych produkcji HBO. Rodziny Soprano, Prawa ulicy, Sześć stóp pod ziemią. Zaraz jednak wyjaśniła zdumionemu przedstawicielowi KryPola, że nie absolutnie szans, żeby coś na tym poziomie komplikacji fabularnej sprzedało się w Polsce. Ona o tym wie.
Powstrzymajmy się na chwilę od złośliwego śmiechu. To dziesięć lat temu mogła być prawda. Na SerialConie producent Robert Kowalewski opowiadał mi z przejęciem, że naprawdę był odwrót od kryminałów. Widz (czy raczej widzka — nad Wisłą pilot dzierżą kobiety) nie chciał oglądać niemiłych rzeczy, a każdy czarny charakter z miejsca zostawał najmniej popularną postacią. Pamiętajmy, że Monika z Klanu miała być polską Alexis, z czego jednak szybko zrezygnowano. Podobnie demoniczny Rafalski z czasem stał się porządny aż do poczciwości. Z takiej perspektywy można uwierzyć, że w 2008 Dextera oglądała inteligencka elita z Warszawy i studenci ściągający nowe odcinki z torrentów.
Ale minęły lata. Studenci poszli do pracy i teraz są bodaj najbardziej atrakcyjną grupą konsumencką — trzydziestolatkami z dużych miast. Internetowych zwyczajów nie zmienili, teraz tylko oglądają seriale na legalu z Netfliksa.
I, jak już wspomniałem, bossowie telewizyjnego światka przeoczyli moment, kiedy zmieniła się demografia, a wymagania nowej publiki wzrosły. Reakcje na to są różne. Na SerialConie dyrektor z TVN twierdził, że kpiny z Belle epoque to spisek trolli (paradoksalnie ma trochę racji, nowy polski widz rzeczywiście jest wredny i wymagający — niestety z wiedzy nie płyną wnioski). Z kolei producenci otwarcie cieszą się, że telewizja, z której zamówień przecież żyją, wkrótce zdechnie i nareszcie będzie normalnie. Bardzo liczą na aktywność Netfliksa i Showmaksa.
I z takiej gleby wyrasta nieszczęsna Korona królów. Jest dzieckiem entuzjazmu prezesa, mody na dzieje ojczyste, mechanizmów produkcyjnych rodem z lat 90, cięć budżetowych, wiary, że widz w imię patriotyzmu przymknie oko na niedoróbki, wreszcie źle zrozumianego fenomenu Wspaniałego stulecia.
Oczywiście można mieć nadzieję, że kiepska fotografia to tylko kiepska fotografia i serial, który obejrzymy na jesieni będzie przyzwoity. Choć pod żadnym pozorem nie należy oczekiwać, że celuje w niszę Wikingów czy Gry o tron.
Z takimi marzeniami należy poczekać. Jest przecież Smarzowski, który pod egidą Showmaksa przymierza się do serialu o pierwszych Piastach. Showmax wprawdzie błysnął ostatnio koszmarną, seksistowską kampanią reklamową (Sexpecto patronum — The Magicians to Harry Potter z pieprzem!),a Smarzol ma swoje odpały, ale chyba nie ma na razie lepszego gwaranta na serial, który dorówna nie tylko Wikingom, ale i Królewskim snom.
Dorównać "Królewskim Snom"? Ho, ho. Gdzie szukać do takiego serialu scenarzysty? Choć Hen jeszcze żyje, więc...
OdpowiedzUsuńTak naprawdę nie liczę, że cokolwiek czemukolwiek dorówna. Fajnie by było, gdyby ktoś zrobił serial przynajmniej przyzwoity i nie przaśny. Niech twórcom (scenarzystom, producentom, reżyserom) się zachce. Bo pomysł: "zróbmy to jak inni" teoretycznie brzmi jak przepis na sukces (fałszywy), więc chętnie się z niego korzysta.
Niestety "chcieć się" może twórcom seriali współczesnych, które niosą mniejsze ryzyko finansowe. Kiedy odpowiedzialni za finanse ludzie z telewizji słyszą o serialu kostiumowym, chwytają się za głowy. A jak jeszcze usłyszą, że to ma być coś nowego... Święte Tabele Przychodów! To zbyt wielkie ryzyko!
trochę żałuję że padł trupem pomysł tego serialu Polska 2050 takie futurystyczne (choć byłyby bieda efekty ) dzieło byłoby jakąś nowością w polskiej tv nasza fantastyka wyprodukowała od groma historii alternatywnych można by zrobić z tego tuzin seriali i dwa tuziny filmów a dostaliśmy tylko średnio śmieszną Ambassade :/ eh szkoda gadać
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawie to zostało opisane.
OdpowiedzUsuń