Wpis jest drugą częścią wyzwania czytelniczego, w którym bierzemy pod lupę powieści Ursuli Le Guin zgromadzone w omnibusie Sześć światów Hain. Szczegóły u pomysłodawczyni. |
Zauważyliście kiedyś, jak niektórzy autorzy fantastyki rozwijają jakiś pomysł z książki na książkę? W cyklu o Hain mamy do czynienia z czymś takim. W tomie pierwszym oglądaliśmy nieznaną planetę z punktu widzenia gościa, kosmicznego etnologa. W drugim takich "perspektyw obcego" mamy kilka. Najpierw narracja podąża za Rolery, o której samej i jej ludzie wiemy niewiele, lecz obcym dla nas mają być Alterrowie (Alterzy?). Niedługo jednak potem okazuje się, że to mieszkańcy miasta na skale, a nie nomadowie, są nam kulturowo i genetycznie bliżsi i relacja znane-nieznane obraca się o 180 stopni. Do tego mamy starego Wolda, z którego inny autor z łatwością zrobiłby twardogłowego dziadygę-sklerotyka, ale znowu - prowadząc fragmenty narracji z jego perspektywy, Le Guin rozbraja stereotyp równie trwale obecny w literaturze fantastycznonaukowej, co postacie dzikich tubylców czy dumnych najeźdźców. Moja prywatna lista ulubionych rzeczy w fantastyce nigdy nie wyszła poza luźne przemyślenia, ale takie przewrotki i zmiany punktu widzenia na pewno plasują się wysoko w rankingu. Pamiętam, jaką frajdę w Trylogii kosmicznej Borunia i Trepki dawało mi podobne stopniowanie obcości, gdzie za każdym nieznanym pojawiało się drugie, większe, przy którym poprzednie wydawało się znajome niczym własny ogródek za domem.
Drugą zaś niezwykłością Planety wygnania jest wojna. Znając do tej pory Le Guin z bardziej refleksyjnych i gadanych tekstów nie spodziewałem się, że nagle natrafię u niej na kawałek przyzwoicie napisanej batalistyki. Jak na wyobrażenia, które hodowałem sobie w pamięci, to jest wręcz military SF. Napaści, harcownicy, obrona murów, wypady, barykady, padające punkty obrony, wszystko to wyglądało jakby w połowie pisania ktoś (może Ernst Junger?) ukradł jej maszynopis i dopisał. I nie chodzi o sam fakt, że się biją. Zupełnie nieleguinowski wydaje się sens tej walki. Planeta wygnania to właściwie powieść o braterstwie broni. Nie miłość łączy dwa szczepy ludzi, ale walka ramię w ramię przeciwko wspólnemu przeciwnikowi. Z niej to płynie cała reszta - wzajemny szacunek i zrozumienie, przemiana kolonistów w mieszkańców planety (Węgrzy nazywają to honfóglalas - zajęciem ojczyzny), wejście koczowników na drogę postępu technicznego, a nawet odkrycie, że dwie odmiany człowieka mogą prawdopodobnie mieć zdrowe potomstwo.
Hain okazuje się znacznie barwniejszym miejscem, niż się spodziewałem. Po Świecie Rocannona bałem się trochę, że przynajmniej pierwsze tomy będą przewidywalnymi szturchnięciami konkurencji, czyli anglosaskiej fantastyki złotego i srebrnego wieku. Do pewnego stopnia tak jest. Le Guin bawi się kolorami (by żadna postać nie pasowała do schematu białego zdobywcy i brązowego tubylca), zmienia akcenty (bez tego te powieści aż za bardzo przypominałyby klasykę planetary romance czy przygodowe space opery Poula Andersona) i punkty widzenia, lecz nie poprzestaje na tym. Kiedy już uśpiła moją czujność, zrobiła taki ideowy twist, że głowa pęka. Dlatego z podekscytowaniem biorę się za Miasto złudzeń.
Drugą zaś niezwykłością Planety wygnania jest wojna. Znając do tej pory Le Guin z bardziej refleksyjnych i gadanych tekstów nie spodziewałem się, że nagle natrafię u niej na kawałek przyzwoicie napisanej batalistyki. Jak na wyobrażenia, które hodowałem sobie w pamięci, to jest wręcz military SF. Napaści, harcownicy, obrona murów, wypady, barykady, padające punkty obrony, wszystko to wyglądało jakby w połowie pisania ktoś (może Ernst Junger?) ukradł jej maszynopis i dopisał. I nie chodzi o sam fakt, że się biją. Zupełnie nieleguinowski wydaje się sens tej walki. Planeta wygnania to właściwie powieść o braterstwie broni. Nie miłość łączy dwa szczepy ludzi, ale walka ramię w ramię przeciwko wspólnemu przeciwnikowi. Z niej to płynie cała reszta - wzajemny szacunek i zrozumienie, przemiana kolonistów w mieszkańców planety (Węgrzy nazywają to honfóglalas - zajęciem ojczyzny), wejście koczowników na drogę postępu technicznego, a nawet odkrycie, że dwie odmiany człowieka mogą prawdopodobnie mieć zdrowe potomstwo.
Hain okazuje się znacznie barwniejszym miejscem, niż się spodziewałem. Po Świecie Rocannona bałem się trochę, że przynajmniej pierwsze tomy będą przewidywalnymi szturchnięciami konkurencji, czyli anglosaskiej fantastyki złotego i srebrnego wieku. Do pewnego stopnia tak jest. Le Guin bawi się kolorami (by żadna postać nie pasowała do schematu białego zdobywcy i brązowego tubylca), zmienia akcenty (bez tego te powieści aż za bardzo przypominałyby klasykę planetary romance czy przygodowe space opery Poula Andersona) i punkty widzenia, lecz nie poprzestaje na tym. Kiedy już uśpiła moją czujność, zrobiła taki ideowy twist, że głowa pęka. Dlatego z podekscytowaniem biorę się za Miasto złudzeń.
Jestem w miarę świeżo po całych "Sześciu światach Hain", a "Planeta wygnania" to jedna z moich ulubionych części w tym zbiorze. "Miasto złudzeń" też jest bardzo dobre, podobnie jak "Słowo las znaczy świat”, więc przed Tobą kawał naprawdę dobrej lektury :)
OdpowiedzUsuń