Myślałem o tym, czy wpisu mortowskiego nie poświęcić temu, jak Pratchett tworzy uniwersum, jak na ciągu anegdot krystalizuje się Świat dysku. Ale nie, na to czas przyjdzie gdzieś w okolicach Straż! Straż! No, macie rację, zmieniłem plany przez tę kioskową kolekcję, która niedawno trafiła do sprzedaży. Macherzy z Prószyńskiego mieli dobry pomysł, żeby zacząć od cyklu o strażnikach miejskich.
Ale przejdźmy do Morta. Od mojego poprzedniego (czyli wcześniejszego, niż inaugurowany na początku roku cykl) kontaktu Dyskiem minęło wiele lat. Pamiętałem jednak niejasno, że każdy z podcykli miał jakieś stałe elementy, obecnie w każdej (lub prawie każdej) książce. W przypadku Rincewinda były to wszelkie awantury i gonitwy, zaś w każdej porządnej odsłonie cyklu o Śmierci głównego bohatera musiało na pewnym etapie zabraknąć, więc obowiązek ratowania świata spadał na barki osób do tego kompletnie nieprzygotowanych – i jednocześnie (współ)odpowiedzialnych za całe to zamieszanie. Tak też jest w Morcie.
Czy coś więcej? Chyba powinienem ogłosić swoją porażkę. Trzy poprzednie Pratchetty podobały mi się bardziej. Od Morta się odbiłem. Widać to choćby po szmacie czasu, jaki minął od poprzedniego tekstu z cyklu. Może to wina śmierci autora, której kontekstu nie dało się ominąć? Nawet próbowałem jakoś to połączyć, ale lepiej chyba poczekać – przez trzydzieści lat pisania Pratchett pewnie przemyślał kwestie przemijania dogłębniej, niż w pierwszej książce o dyskowej kostusze.
Odbiłem się od Morta. Mort mnie nie kupił. Książka z wyjątkowo mętnym zakończeniem. Ale to można zrozumieć i należy wybaczyć. Na sprawach ostatecznych wykładali się najlepsi.
Zacząłem już czytać Czarodzicielstwo. Rincewind znowu objeżdża pół świata z powodu magicznej awantury. Nic oryginalnego, ale na tamtym etapie to sir Terry'emu wychodziło lepiej.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz