środa, 26 sierpnia 2015

Na Pulpozaurze o "Detektywie" i spóźnione wróżenie z Zajdli

Na Pulpozaurze ukazał się nareszcie wielogłos o kontrowersyjnym drugim sezonie True Detective. Ja byłem wtedy na nie. Dosłownie kipiałem rozczarowaniem, gniewnie waliłem palcami w klawiaturę. Potem jednak pojechałem na Polcon, gdzie Michał Cetnarowski przekonywał zawzięcie, że wcale nie, że druga transza jest bardzo dobra. Może więc dziś oceniał ją lepiej? W każdym razie podtrzymuję, że Woodrugh to postać do wycięcia.

Z kolei w Smokopolitan, zinie Krakowskich Smoków, moja analiza Nagród im. Janusza A. Zajdla. Przygotowana na Poznań, więc jeszcze bez tegorocznych wyników – chociaż byłem blisko odgadnięcia, tylko nie lubię hazardu. Za to muszę sprostować słowa (...) kilka nominacji w jednej kategorii może być (...) szkodliwe (...) głosy rozkładają się na parę utworów. System australijski tak nie działa, jak doniósł jeden z czytelników na fejsowym profilu  Smoko. Jest mi podwójnie wstyd, bo przecież parę lat temu specjalnie poszedłem (to chyba był 2010 w Cieszynie) na prelekcję o systemie przeliczania głosów, więc powinienem pamiętać takie rzeczy. To na szczęście nie wpływa na clue tekstu: elektorat zajdlowski jest grupą właściwie nieznaną. O głosujących wiemy tyle, że byli na Polconie, o nominujących zaś – zgoła nic. Tu by się przydało badanie socjologiczne. Może ucichłyby doroczne hejty.

8 komentarzy:

  1. Drugi sezon TD nie jest złym serialem. Powiedziałbym nawet, że jest serialem dobrym. Tylko nieudanym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ czemu nieudanym?

      Owszem, "to nie jest sezon pierwszy" (nie przeskoczył tamtej poprzeczki) - tylko po prostu niezły psychologizujący serial o policjantach, czy szerzej, ludziach uwikłanych w przeszłość.

      Fajnie, że wprowadzono więcej bohaterów, teatralność w ujęciach czy dialogach może razić - do czasu, kiedy uświadomić sobie właśnie, że to kwestia przyjętej stylistyki; intryga jest odpowiednio zagmatwana (tak, że się pogubiłem gdzieś w drugim odcinku - na szczęście mi to za bardzo nie przeszkadzało ;-). W końcu aktorzy - zdecydowanie dają radę, choć faktycznie Woodrugh (i jego postać) z nich najsłabszy. Strzelanina pośrodku sezonu bardzo dobrze taktuje całość, potem jest przeskok o pół roku, co dodaje fabule oddechu. Relacje między Farrellem i Vaughnem są elektryzujące, podobnie jak między Farrellem a synem. McAdams nieco tu osamotniona, ale też miała swoje pięć minut. No i wreszcie ostatni odcinek: gdyby nie sama końcówka (westernowa scena z dziennikarzem itp.) - byłby dużo bardziej wyważony, niż puszczony na fast forwardzie finał "jedynki" (scena na pustyni - mistrz).

      Tak że nie uważam, żeby TD2 był nieudany; choć zgodzę się, że walczył w innej kategorii wagowej niż poprzednik ;-)
      mc

      Usuń
    2. Nieudany, ponieważ twórcy wyraźnie więcej chcieli niż osiągnęli. Chcieli opowiedzieć historie czterech bohaterów, opowiedzieli dwóch i pół, chcieli zagęścić relacje między nimi i to się im trochę udało (Farrell Vaughn) a trochę nie (reszta). Chcieli snuć narrację niespiesznie ale okazało się, że brakuje im tak ze dwóch odcinków, w związku z czym dwa ostatnie pognały jak szalone ignorując momentami sens. Tak, jak broniłem udanej - moim zdaniem - końcówki pierwszego sezonu, tak końcówkę drugiego mam za skopaną, bo zbyt dużo się tam dzieje jak w streszczeniu a nie jak w serialu a do tego dochodzą efektowne zagrania, które sensu właściwie nie mają (tu zwłaszcza wątek Farrella się kłania, gdzie "tajny" nadajnik musiałby chyba mieć jeszcze podczepiony megafon, żeby być bardziej widocznym, uciekający przed zabójcami koleś gna... do lasu - pewnie żeby łapać tam lepszy zasięg - a w tym lesie najpierw sprytnie kluczy wykańczając dwóch łowców, by następnie wyskoczyć pod lufy trzech pozostałych, bo mu się koncepcja zmieniła - poprzednia taktyka okazała się chyba zbyt skuteczna; to wszystko miałoby sens dwa odcinki wcześniej, ale nie w tym ostatnim, od którego gość ma wreszcie po co żyć).
      Woodrugh jest niewykorzystany, a gdy ginie pozostaje wrażenie, że zabili go, bo nie bardzo wiedzieli co z nim zrobić. No i schemat: "ma kobietę w ciąży, więc nie przeżyje" można uznać za grę popkulturą, ale wprowadzono go tak bardzo na rympał, że bolał. McAdams ma wprawdzie swoje pięć minut, ale to miał być serial o czwórce detektywów (Vaughn w sumie tez prowadzi śledztwo), a jest o dwóch z dodatkiem pani, która dostaje pięć minut. Coś tu nie wyszło.
      Dlatego serial jest dobry - ma klimat, dobre aktorstwo, niezłe wątki, trzymał w napięciu, wprowadził ciekawe postacie (acz czasem "przeciekawione" - kiedy absolutnie wszyscy mają straszne traumy, tracą one siłę, w jedynce było to zrobione lepiej - jeden miał traumę, drugiemu życie się waliło - z jego winy - na bieżąco). Ale równocześnie jest nieudany.

      Usuń
    3. Nie powiem, wypowiedź na piątkę z plusem :-)

      Ale. Mam kilka uwag ;-) Nie będę stawiał kwestii, czy każde dzieło, nawet gatunkowe, musi być pisane według aptekarsko wyliczonych proporcji, bo wiemy, że nie. (Gdyby w "Przyjaciołach" policzyć czas na ekranie, też mogłoby się okazać, że Joeya czy Phoebe jest tam o kilka punktów procentowych mniej niż reszty, a przecież "to ma być o przyjaciołach"; tylko że nie w tym rzecz). Po prostu stawiam tezę, że w Waszym przypadku zabrakło prostej chemii między obrazem a widzem, bo gdyby zażarło, to czy ktoś by zwracał uwagę, że jakieś proporcje są tam zaburzone? Myślę, że nie; po prawdzie to każdy tytuł można tak po inżyniersku rozmontować, dopatrzyć się wątków, od których chcielibyśmy więcej, bohaterów, którym zabrakło tej jednej minuty na ekranie, itp., itd. Pytanie, czemu Wam się nie spodobało, pozostawiam otwarte. (Bo hajp jedynki i oczekiwania zbyt wielkie? bo ta stylizacja, jakby twórcy uparli się na sztywno, żeby "zrobić arcydzieło"?). Przecież chyba nie dlatego, że to "serial nieudany" - ile było takich nieudanych dzieł, które mają wierną i wielką rzeszę miłośników? (Dobrze kojarzę, że Wy chyba lubicie "Pacific Rim", od którego z kolei ja się odbiłem? ;-).

      Nie będę się też spierał z "przefajnowaniem" ("przetraumatyzowaniem") postaci. Gdyby Monthy Python był wciąż w biznesie, już widzę te skecze, w których absolutnie wszyscy, od szefów policji po ekipę przedszkolaków, są mordercami, ofiarami przemocy, outcastami, a co najmniej oszukują na reszcie w spożywczakach i nie dają napiwków.

      Natomiast z trzeciej strony... Skoro wszyscy bohaterowie są tu tak przesunięci w stronę cienia, należałoby się zastanowić, czy właśnie nie o tym jest ten serial: tąpnięciach z przeszłości, po których osypuje się ziemia spod stóp i człowiek zaczyna lecieć. (Jaki człowiek? czy w każdym przypadku? - to są te pytania, od których odbijają się twórcy).

      Przecież motyw Vaugna - który okłamał (?) Farrella; Reilly (świetnie obsadzonej), która okłamała Vaugna; Farrella, który okłamywał sam siebie (i żonę); McAdams, która okłamała dorosłych ( i siebie); Woodrugha, który okłamywał wszystkich; wreszcie żony Farrella, która "obraziła się" na niego, kiedy okazało się, że ponoć jej nie okłamał; no więc (choć w takim skrócie brzmi to parodystycznie) - przecież te wszystkie motywy układają się w jeden pogmatwany, ale fascynujący wzór. (Bardzo konsekwentny i dużo bardziej skomplikowany i wieloznaczny niż "prosta" - to znaczy rozpoznawalna psychologicznie - ewolucja Cohle'a i Harta). Że nie do końca przekonujący? No bo to psychologiczno-filmowy odpowiednik "problemu komiwojażera" - być może nie da się utworzyć takiej fabuły, żeby przy liczbie bohaterów większej od dwóch każdy wiarygodnie okłamywał każdego innego. Ale to nie znaczy, że nie warto było spróbować i zobaczyć, co z tego wyjdzie. (c.d.n.)

      Usuń
    4. (c.d.)

      Zwróćcie zresztą uwagę na siostrę McAdams - ona niby też "kłamie siebie" (zarabia przed kamerkami, ale spełnia się jako artystka), ale inaczej: pogodzona z wyborem, bez tarcia na granicy jednego i drugiego życia. (To kontrapunkt dla wszystkich bohaterów - ktoś budowany tak jak oni, tzn. na kłamstwie, ale bez zdeterminowanej destrukcji, które miałoby ono przynieść; więc nie o samo kłamanie tu chodzi, co dodaje odczytaniu jeszcze jednego dna). Albo patrzcie na tę scenę, kiedy Vaughn zaprasza Reilly do gabinetu, żeby zobaczyła zwłoki jego współpracownika: kiedy _staje przed nią w prawdzie_ (łóżkowe wygibasy Farrella i McAdams byłyby tego odbiciem). Lub pojedynek rewolwerowy w kuchni Vaughna, nad pustym blatem i kubkami z kawą. (Świetny zresztą). Przecież to nie są przypadkowe sceny, choć nie zawsze prowadzą do prostego "odkupienia" (czasem wręcz przeciwnie). A jeśli opozycja kłamstwo-prawda to oś, na której rozpięto bohaterów - już jakby mniej dziwi ta teatralność stylizacji, odwołanie się do formy, która cała bazuje na "kłamstwach i prawdach opowiadanych ze sceny".

      (Wiem, że racjonalizuję post factum, ale tylko trochę ;-) Tl;dr wersja jest taka: może nie uniosło oczekiwań po "jedynce", ale dobrze mi się to oglądało :-).

      Choć skoro o dziurawych wątkach mowa - nawet ja, patrząc przychylnym okiem, nie wyrozumowałem, czemu Vaughn po krwawej przeprawie z Osipem nie załadował się od razu do samolotu i nie wyleciał na tropikalne wakacje, jak na porządny happy end przystało...

      mc

      Usuń
    5. Nie poleciał, bo nie byłoby sceny na pustyni oraz zwieńczenia poprzez dwie panie uciekają w ciemność, ale jedna z nich ma dziecko (a właściwie obie mają). Logika tego serialu jest skrojona pod efektowne pointy. Dlatego Ferrell jedzie do lasu, choć to wielkiego sensu nie ma. I to byłoby do przełknięcia, gdyby było ba tyle zręcznie uszyte, żeby widz nie widział szwów. Zresztą twórcy to potrafią. Przecież Vaughn też ginie bez sensu na tej pustyni, głównie dla ładnej sceny. Ale jego reakcja na żądania Meksykanów jest na tyle wpisana w postać (pomijając kwestie kasy), że nie gryzie.
      Pewnie gdyby przeanalizować ten serial jeszcze raz, trochę byśmy takich scen znaleźli, tylko w finale wybrzmiały one szczególnie mocno.

      Swoją drogą, Ziuta uważa, że w tym sezonie nie było metafizyki. Pomijając poziomy meta, chciałbym zaznaczyć, że nie znajduje innego niż metafizyczne wyjaśnienia dlaczego zabójca Woodrugha był tam, gdzie był. Toż korytarze ciągną się pod całym miastem, wyjść z nich jest ze czterdzieści.

      Nie zgodzę się, że zawsze możemy przyczepić się do proporcji, więc sezon jest usprawiedliwiony. Nie jest, bo w pierwszy odcinku przedstawia nam czworo równorzędnych bohaterów. A potem okazuje się, że wcale nie, że równorzędni nie są, a Woodrugh to w zasadzie taka maskotka.

      Podoba mi się "Twój" wątek z kłamstwami, ale do kłamstw nie potrzeba traum. Natomiast wytłumaczenie traum tym, że to pewna metafora świata do mnie przemawia. Ładnie z tym współbrzmi historia rodzeństwa (z jednej strony niewykorzystana, ale z drugiej strony wykorzystana odpowiednio - pokazano, że w tle dzieją się straszne historie, a ani bohaterowie ani ich wrogowie nie są panami swego losu). Tyle, że w takim razie coś zazgrzytało z realizacją, bo natężenie traum balansuje na krawędzi śmieszności, a nie tak to powinno wyglądać w takim serialu.

      Usuń
    6. Śmierć Semyona ktoś racjonalizował w ten sposób, że on przecież zaszył w tej marynarce diamenty i o nie chodziło Meksykanom. No ale z drugiej strony, wtedy by mu ją zerwali z pleców, zamiast zostawić. I to jeden w wieli momentów, przez które uważam jak agrafek, że Pizza najpierw napisał te mageklimatyczne pointy i sceny odkłamywań, a potem kilka klas gorsze wypełniacze.

      Usuń
    7. Tu sporu nie ma: można odnieść wrażenie, że TD2 to w ogóle pogoń za idealnym one linerem, czy to w rozumieniu dialogu, czy puentowania sceny... Tradycje noir, co poradzisz ;-) Przy czym za ważniejszym mankament miałbym chyba to "przeszarżowanie traumatyczne" bohaterów budowanych na cierniach: jeśli nie jesteś w stanie uwierzyć w ich wiarygodność na starcie, to jak masz się przejąć potem ich kłopotami? U mnie to zagrało, u Was nie - i potem posypała się lawina (nie było motywacji, żeby łatać inne niedociągnięcia, że o większych dziurach logicznych nie wspomnę). Ale i tak twierdzę, że oceniacie sezon zbyt surowo ;-P

      mc

      Usuń