A teraz sir Terry umarł. Od dawna nie czułem się tak przejęty śmiercią kogoś spoza grona najbliższych. A może właśnie On był mi bliski? Widziałem go na żywo raz, kiedy w 2004 odwiedził Polskę. To był dokładnie 2 czerwca, w nieistniejącym już krakowskim empiku megastore w rynku. Kolejka ciągnęła się za Adasia. Razem z dwoma kolegami przyszliśmy prosto ze szkoły dwie godziny wcześniej (w sumie nietrudne, ze Studenckiej to o rzut kamieniem), ale i tak nie było wcale pewne, czy to już nie za późno. Ale kolejka ruszyła w przyzwoitym tempie, a sir Terry miał widać doświadczenie. Autografy robił charakterystyczne zawijaśny podpis plus obrazek. Marcinowi S. narysował żółwika — kółko, cztery nóżki i główkę jak pętelka. Marcinowi O, który przyniósł Hogfathera, dopisał HO! HO! HO!
A ja dostałem kosę.
Co więcej zostaje mi do powiedzenia? Że wciąż czuję ból, pustkę, smutek (JESTEM ZASMUTKOWANY) i zaskoczenie, bo jakbyśmy nie byli przygotowani i pogodzenie, śmierć zawsze zaskakuje. Że tamten kontekst, którego się bałem zastąpił inny, z którym wszyscy będziemy już żyć. Że dalej będę szedł z moim projektem pratchettowskim, bo czytanie to chyba najmądrzejszy hołd, jaki czytelnik może złożyć mądremu, ważnemu, inspirującemu autorowi.
Spoczywaj w pokoju, sir Terry!
Smutek, wielki smutek. Co można więcej powiedzieć?
OdpowiedzUsuńA autografu zazdroszczę Ci okrutnie!