Agatha Christie od lat ma zasłużony przydomek królowej kryminału, lecz, nie ukrywajmy, zwykło się w domyśle poprawiać go na babcię kryminału. Wiecie, kochaną, wspaniałą, mądrą, ale niedzisiejszą i raczej niepotrafiącą zaskoczyć czymś zblazowanej współczesnej młodzieży. W przeciwieństwie do eksploatowanego do granic wytrzymałości czarnego kryminału, jej szkoła jest uchodzi za materiał na parodię i nic więcej. Wszyscy kojarzymy najbardziej ograny motyw a la Christie: staroświecki angielski salon (najlepiej w jakimś Downton Abbey), zebrani w nim podejrzani oraz detektyw referujący punkt po punkcie, kto i jak zabił. Taką scenkę napisał Monty Python, a Tom Stoppard poświęcił dekonstrukcji klasycznego whodunita całą sztukę teatralną. Zdawałoby się więc, że o Christie wiemy wszystko i niczym nas nie zaskoczy.
I to jest nasz podstawowy błąd.
Zresztą podejrzewam, że to była z jej strony sprytna zmyłka. Niczym któryś z jej zbrodniarzy stworzyła pozory (dostojnego, wręcz konserwatywnego pisania) oraz odwróciła naszą uwagę (mnóstwem książek sugerującym ich masową produkcję) — żeby niepostrzeżenie grać z konwencją oraz ją przełamywać. Tak, jak chociażby w A.B.C.
Po pierwsze żadnych salonowych zabójstw – Hercules Poirot ściga seryjnego mordercę. Nie ma też kojarzonej z Christie zamkniętej przestrzeni domu, czy Orient Expressu, bo morderca grasuje po całym kraju. Nie ma znanej od pierwszego rozdziału grupy świadków i podejrzanych – bo ofiary, osoby różnego wieku, płci i klasy, w ogóle się nie znały. Do tego morderca nie kryje się w cieniu, tylko wysyła Poirotowi pełne przechwałek listy, w których wyzywa detektywa na pojedynek.
Wszystko to sprawia, że A.B.C. odstaje od wyobrażeń o tradycyjnym angielskim kryminale i zaczyna brzmieć niczym jakiś skandynaw. W każdym razie niewiele mu do niego brakuje. Właściwie wystarczyłoby zmienić prywatnego detektywa na błyskotliwego funkcjonariusza (tekst nie zawiera przeciwwskazań – musiałby to tylko być bardzo znany, medialny policjant) i podkreślić wagę żmudnej policyjnej roboty, żeby wyszła z tego powieść, którą mógłby napisać duet Sjöwall i Wahlöö. Dostrzegam nawet podobieństwa z ich najsłynniejszą powieścią, czyli Śmiejącym się policjantem. Jest przerażająca zbrodnia, której ofiarą padają niepowiązani ludzie, jest i podobny morderca. Wprawdzie różnią się motywem, ale mają identyczny background i wyjaśnienie, dlaczego zbrodnie popełnili w ten, a nie inny sposób.. ale chyba się w tym momencie zagalopowałem. Obie książki warte są lektury.
Wszystko to sprawia, że A.B.C. odstaje od wyobrażeń o tradycyjnym angielskim kryminale i zaczyna brzmieć niczym jakiś skandynaw. W każdym razie niewiele mu do niego brakuje. Właściwie wystarczyłoby zmienić prywatnego detektywa na błyskotliwego funkcjonariusza (tekst nie zawiera przeciwwskazań – musiałby to tylko być bardzo znany, medialny policjant) i podkreślić wagę żmudnej policyjnej roboty, żeby wyszła z tego powieść, którą mógłby napisać duet Sjöwall i Wahlöö. Dostrzegam nawet podobieństwa z ich najsłynniejszą powieścią, czyli Śmiejącym się policjantem. Jest przerażająca zbrodnia, której ofiarą padają niepowiązani ludzie, jest i podobny morderca. Wprawdzie różnią się motywem, ale mają identyczny background i wyjaśnienie, dlaczego zbrodnie popełnili w ten, a nie inny sposób.. ale chyba się w tym momencie zagalopowałem. Obie książki warte są lektury.
Jeśli chodzi o zamianę Poirota na błyskotliwego funkcjonariusza to chyba istnieje indyjska adpatacja sprzed kilku lat, w ktorej tak zrobiono. Flimu nie znam, więc nie wiem co zostało z oryginału.
OdpowiedzUsuńLubię Agatę, mimo że czasami, w rzeczy samej, trąci myszką. A może właśnie za to ją lubię?
OdpowiedzUsuńBabcia, czy nie niektóre jej powieści są już kultowe i tego nic nie zmieni.
OdpowiedzUsuń