Poszło zaskakująco szybko. Drugi tom Świata dysku wciągnąłem w trzy dni, w autobusie, przed snem, w chwilach przerwy między obowiązkami. Czyli wychodzi, że bardzo szybko. Dziś startuję z tomem trzecim i już zastanawiam się, kiedy nastąpi moment przesycenia, w którym będę musiał zrobić przerwę na coś innego, by przeczyścić wyobraźnię.
Ale na razie wróćmy do Blasku fantastycznego. Zaczyna się dokładnie tam, gdzie kończył się Kolor magii – salwując się ucieczką z rąk chcących ich w ofierze mieszkańców Krull, Rincewind z Dwukiwatem (oraz towarzyszący im Bagaż) skaczą przez krawędź Dysku. Przed grozą wiecznego spadania w przestrzeń ratuje ich magia. Oczywiście nie robi tego bez przyczyny. Osiem Wielkich Zaklęć budzi się, gdyż nadchodzi czas, w którym muszą zostać wypowiedziane, inaczej nastąpi coś strasznego.
Czyli nareszcie fabuła. Żegnamy się z ciągiem zabawnych epizodów, zaczyna się opowieść, w której bohaterowie mają cele, a przeciwności nie są wyciągane z kapelusza, czy losowane jak w grze RPG.
To pomogło Pratchettowi. Jeśli pierwszy tom przypominał parodię gatunku w rodzaju Czy leci z nami pilot, drugi jest powieścią z prawdziwego zdarzenia. Co więcej jeszcze śmieszniejszą i bardziej satyryczną niż tamten zbiór skeczy.
W skrócie wygląda to tak, że wielki żółw A'Tuin leci torem kolizyjnym w kierunku tajemniczej czerwonej gwiazdy. Spodziewaną katastrofę powstrzymać może tylko osiem wspomnianych już zaklęć, z których siedem znaleźć można w księdze przechowywanej w podziemiach Niewidocznego Uniwersytetu, ósme zaś skryło się przed laty w mózgu Rincewinda. Magowie więc ruszają w pogoń za nieudanym czarodziejem.
Sam Rincewind, odkąd nie jest po prostu nieudanym czarodziejem ze skeczu, a ma wreszcie cel w życiu (nie dać się złapać, ochronić zaklęcie i wyrzec je w odpowiednim momencie), staje się postacią literacką z prawdziwego zdarzenia. Podobnie trzeciego wymiaru nabiera Dwukwiat. Pratchett najwyraźniej zdawał sobie sprawę, że idzie w dobrym kierunku, gdyż powtórzył znany z Koloru magii motyw dyskowego herosa. Tym razem jednak Hruna, prostą parodię Conana, zastąpił Cohen, bohater z prawdziwego zdarzenia, choć obecnie w nienajlepszej formie (ósmy krzyżyk na karku). To wreszcie zaczyna się być Dysk, jaki znamy i lubimy. Pojawia się nawet satyra społeczna w postaci apokaliptycznych kultów rozkwitających w społeczeństwie przerażonym pojawieniem się gwiazdy.
Postęp, jaki dokonał się w ciągu trzech lat od publikacji Koloru magii sprawia, że zastanawiam się, czy Pratchett zwyczajnie się z tamtą książką nie pospieszył. Tak często słyszy się przecież porady, aby przygody ze Światem Dysku nie zaczynać od pierwszej części, która jest inna, słabsza i zwyczajnie odstaje. Czy nie byłoby lepiej, gdyby jakiś mądry redaktor wyciął tak ze 40% Koloru i dołączył go do Blasku? Powstałaby książka rozmiarów Piekła pocztowego, zgrabna, fabularna, umiejętnie wprowadzająca w realia świata. Szkoda że się tak nie stało.
Pocieszyć się możemy, że tą drogą poszła ekranizacja. Ale o niej następnym razem.
Grab this rugged Chromebook for $55
1 godzinę temu
Zgadzam się. Blask jest lepszy od koloru i fabuła jest znacznie lepsza od lączenia osttnich loswoan z RPG z tym co było popularne w momencie pisania sceny. Postaci też są lepiej napisane i cykl właściwie rozwija się od tego momentu. Niestety w Czarodzicielstwie Pratchett wrócił z Rincewindem bardziej do Koloru Magii.
OdpowiedzUsuń