Polcon, Polcon... strasznie osobista będzie ta relacja, ale obiecałem. Do Warszawy nasza spora krakowska ekipa dojechała gdzieś przed drugą po południu. Pod Politechnikę trafiliśmy niewiele później, gdyż metro śmiga przez tunel naprawdę szybko. Na miejscu przywitała nas słynna już megakolejka. Że coś jest nie tak wiedzieliśmy już za Kielcami, bo jeden ze współpasażerów przeglądał facebooka na komórce. Jednak myśleliśmy, że za trzy godziny może sytuacja się unormuje. Nie unormowała się. Większość towarzystwa poszła więc do akademików. Ja, jako że nocleg załatwiłem sobie u kolegi, który z roboty wraca po piątej, postanowiłem obadać teren. Zatoczywszy kółko, trafiłem znowu pod Politechnikę, a kolejka chyba jeszcze urosła. Na szczęście wtedy z akademików wrócili Dziara z Radkiem. Pogadaliśmy przez chwilę z Emilem Strzeszewskim, który stał w dużo krótszej, ale równie nieruchawej kolejce dla VIP-ów, i ustaliliśmy, że czwartek jest nie do ocalenia. Trzeba iść na piwo. Knajpa była zaraz za ulicą, ale opuściliśmy ją po jednym piwie, gdyż nie było w niej za dużo miejsca. Flamenco i Nosiwoda się jeszcze zmieścili, ale większe ekipa nie miała szans. Druga knajpa, na Śniadeckich, była większa i ciekawsza jednocześnie, bo to był pierwszy jej dzień posiadania licencji na napoje wyskokowe. Pierwszy dzień i od razu konwent! Posiedziałem, pogadałem, aż wreszcie się chwilowo ewakuowałem z bagażem na Mokotów. Na szczęście przerwa imprezie obejmowała tylko dojazd i herbatę, bo szykował się trzeci lokal, tym razem na Polu Mokotowskim. W ogóle to Klub Lolek wymaga dłuższego opisu. To coś w rodzaju rustykalnej budy z zewnątrz, która od środka okazuje się rustykalną halą z dwiema izbami i olbrzymim ogródkiem. Było bardzo po warszawsku: drogo (Tyskacz za dychę, kiedy w Spiskowcach Rozkoszy za tyle samo miałem Obołonia) i snobistycznie (kelnerzy z iPadami). Na szczęście było znakomite towarzystwo i strefa dla dzieci ze zjeżdżalnią, którą natychmiast zaanektowaliśmy. Dwadzieścia lat nie zjeżdżałem, trzeba było spróbować. Koło północy zrobiło się zimno, ale na szczęście na wyposażeniu klubu były koce. Wziąłem jeden, owinąłem się weń, uzyskując coś na kształt poncza, i mając jeszcze na głowie kapelusz, mogłem poczuć się jak Clint Eastwood. Tyle na czwartek.
W piątek bladym świtem (dziewiąta rano) pomaszerowałem dziarsko na konwent. Trzeba się było wreszcie akredytować. Kolejka była, ale już normalna, taka na trzydzieści parę osób, a nie trzysta, i kończyła się przed płotem, a nie gdzieś w połowie Nowowiejskiej. Miła pani musztrowała nas, od karności uzależniając to, czy akredytacja ruszy. Na szczęście ruszyła. Jeszcze tylko pozwoliłem się przepchnąć do kolejki dla VIP-ów (miałem zaproszenie od kolegi, który nie mógł jechać, a które otrzymał od jeszcze innego kolegi, który bodajże pracuje u jednego ze sponsorów – w sumie skomplikowana operacja, ale zaoszczędziłem sześć dych) i po niecałej godzince byłem w głównym budynku. W chwili opublikowania tabelki programowej wielu ludzi mówiło, że nie ma nic ciekawego, lecz w praktyce było bardzo ciekawie, a największym problemem okazała się niemożność bilokacji. Zwyczajnie mnóstwo rzeczy uciekało, a co godzinę miałem dylemat moralny. Wesoło było spotkanie z Maciejem Parowskim, między innymi dzięki prowadzącej, która nie cackała się z wieloletnim redaktorem NF, jak to wielu z nas pewnie by zrobiło na jej miejscu. Drugi, podwójny tom Małp Pana Boga prezentuje się rewelacyjnie i jest prawdziwym tryumfem MP, bo za dziesięć, dwadzieścia lat to właśnie te książki będą głównym źródłem wiedzy o fantastyce w Polsce. W tym momencie muszę przeprosić p.t. Czytelników. Spotkanie z Maciejem Parowskim, premiera Małp czy spotkanie z redakcją NF odbywały się tego samego dnia w tej samej sali, więc trochę mi się mieszają. W każdym razie: do tego, co o NF dowiedziałem się na Krakonie, doszła wieść o nowym rednaczu, którym został Jerzy Rzymowski. Zapowiedział kontynuowanie dotychczasowej linii pisma. I bardzo dobrze.
Wieczorkiem znowu piliśmy na Śniadeckich. Najwyraźniej nas tam polubili, bo usłyszałem, że jakiś gatunek piwa sprowadzili tylko dlatego, że ktoś o nie pytał poprzedniego dnia. Miło. Potem Iza zaproponowała, żeby pójść na kebab, podobno całkiem smaczny i niedaleko. Owszem, był smaczny, ale to "niedaleko" oznaczało marsz aż gdzieś pod PKiN. Na szczęście obok były Kufle i kapsle ze znakomitym piwem oraz – co mnie ucieszyło – krajowym cydrem. Potem większość ekipy rozeszła się do swoich noclegowni, a my z Radkiem i Dziarą poszliśmy jeszcze na jednego. Prowadził Radek. Szliśmy ulicami, a on opowiadał, że to miejsce kultowe, prawdziwe zagłębie knajp, ochrzczone przez lokalsów, którym zdarzały się wypady do krakowskiej Alchemii, "warszawskim Kazimierzem". Ów Kazimierz okazał się przerażającą norą na tyłach Nowego Świata, z podłym piwem w plastikowych kubkach, lepkimi od brudu stolikami, chybotliwymi krzesłami i kelnerem poganiającym klientów, bo on już musi zamykać. Klimaty jak z filmu Przyjęcie na dziesięć osób plus trzy, tyle że zamiast Maklakiewicza z Himilsbachem piła warszawka. Kiedy nazajutrz Gospodarz powiedział mi, że Pawilony naprawdę są najbardziej kultowym adresem na mieście, mogłem tylko złapać się za głowę.
Wreszcie przyszła sobota, a sobota na Polconach to Nagroda Zajdla. Gala odbyła się w Sali Kongresowej, co podobno samo w sobie jest wielką okazją. Najważniejsze, że było megapozytywnie. Zresztą nagród było wiele i fajnie stopniowały napięcie przed najważniejszą. Dyplomy, puchary i statuetki przechodziły z rąk do rąk. Spóźnione zajdlowskie statuetki otrzymali Marek Baraniecki i Edmund Wnuk-Lipiński, po tym wreszcie przyszedł czas na punkt kulminacyjny. Podwójna nagroda dla Roberta to coś niesamowitego, na co w pełni zasługiwał. Dobra, szkoda trochę Ani Kantoch, bo Czarne jest świetne, ale Nagroda się obroniła. A ja głupi byłem pesymistą. Jak wyznał Rafał Kosik, Robert wrócił do domu z prawie dwudziestoma pięcioma kilogramami brązu (wliczając Sfinksa, którego przechowywał mu Powergraph). Ale przedtem zaśpiewał przed widownią Szła dzieweczka, bo córki bardzo prosiły, aby tatuś zaśpiewał w Kongresowej. Sami widzicie, jak fajnie było, o.
Tylko jedno mi się w tym Polconie nie podobało (oprócz czwartkowej kolejki, bo potem już znikła). Za nic nie dało się sprostać towarzysko. Niektórym znajomym udało mi się zaledwie powiedzieć "cześć", o innych, że w ogóle byli, dowiedziałem się już po powrocie. Do tego jeszcze dochodziło mnóstwo wspaniałych osób, które znam tylko z internetów, a którym też chciałem poświęcić czas. Sam już nie wiem, czy przypadkiem kogoś nie pomyliłem. Więc jeśli ktoś czuje się zawiedziony, że mu uciekłem, to przepraszam, mnie też przykro. Chyba trzeba będzie jeszcze wrócić do Warszawy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Na tym Polconie ponownie sobie uświadomiłem, że nie jestem duszą towarzystwa. Siedziałem np. pomiędzy Wegnerem i Protasiukiem i za cholerę nie mogłem podjąć próby nawiązania konwersacji. No bo o czym. Książki czytałem, no i co z tego, zimno było, ale to temat na dwa zdania, co tam u dzieci - zagajenie pedofila, no więc posiedziałem sobie tylko, wijąc się w milczeniu w otoczeniu potencjału nieznanych gambitów konwersacyjnych.
OdpowiedzUsuńA to dlatego że byłeś herbaciarzem, zamiast siedzieć przy jedynie słusznym stoliku. Na dodatek miałeś przy nim swoich fanów po tym jak okazałeś się jedynym gościem pamiętającym Iłowieckiego.
OdpowiedzUsuńAleż ja siedziałem przy tym jedynie słusznym stoliku. Tylko mnie Shadow podstępnie i bez pardonu podsiadł. Jemu hańba.
OdpowiedzUsuń