niedziela, 2 września 2012

Panie Moffat, pan się nie boi

Wczoraj na Wyspach odbyła się premiera nowego, siódmego już po reaktywacji sezonu Doctora Who. To oznacza, że niedługo obejrzę go i ja. Zaś w międzyczasie tradycyjnie już się podziwię.
Telewizyjnym życiem Doctora zdają się rządzić nie często omawiane i porównywane aktorskie inkarnacje (chociaż one też mają wspływ), ale kolejni showrunnerzy. Dlatego najdramatyczniejszą doctorową datą po reaktywacji jest 2010, kiedy kierownicę od Russela T. Daviesa przejął Steven Moffat. I dobrze, że zmiana miała miejsce, bo jak by nie chwalić RTD osiągnięcia, to jednak jego koncepcja byłą na wyczerpaniu. Rozumiem znajomego, który lubił tkwiący gdzieś we wnętrzu Doctora mrok (najlepiej pokazywała to dziewiątka), ale jednak emo Tennant prosił się o restart. No i restart przyszedł, dzieląc whovianowy fandom.
Najczęściej krytykowano brak odniesień do poprzednich serii. Fakt, za Moffata nie ma znanych z poprzednich sezonów odwiedzin u byłych towarzyszy. To jednak nie jest takie złe, trzba iść do przodu, a nie tylko patrzeć się do tyłu. Moffat poległ na dwóch rzeczach.
Po pierwsze, postanowił napędzać całą, trzynastoodcinkową serię tym samym paliwem, które dawało kopa jego scenariuszom pojedynczych odcinków (był autorem bodaj najlepszych odcinków z epoki RTD): czyli ma być mrocznie i z dużą ilością maksymalnie pokręconego wibbly wobley timey wimey... stuffu. Zrobił więc ten sam błąd, co wielu autorów nowelek przechodząc do pisania powieści. Przez to wszystkie szwy w króciakach niewidoczne, tu trzeszczą wyzierają z każdego kąta. I jeśli za Daviesa technobełkot był fajny, bo z nim nie przesadzał, to Moffat stanowczo przesadza. Finał sezonu trzeciego aż się trząsł od paradoksów czasowych, ale jako konstrukcja wytrzymywał. W przypadku tych nowych ciągle czas "się rodzi", albo "umiera", znaczy zaś to tyle, że w jakiś magiczny i debeściarski sposób Doctor wyratuje siebie, Amy i Wszechświat. I w żadnym wypadku nie chodzi o to, że domagam się od serialu hard esefowego podejścia do nauki. Po prostu nawet w pokręconej konwencji Doctowa Who piąty i szósty sezon przesadzają, co odbija się niekorzystnie na przyjemności z oglądania.
Napisałem powyżej o Amy. Ona jest drugą rzeczą, która nie wyszła Moffatowi. Dotychczasowe towarzyszki były najróżniejsza: od wielkiej miłości (Rose!) przez dziewczynę w cieniu poprzedniej (Martha) po kumpelę (Donna!!!). Amy zaś to klasyczna Mary Sue. Jest piękna, mądra, zaradna, zbuntowana, opiekuńcza, całe multiwersum kręci się wokół niej. I chociaż są ludzie, którym to się podoba (znalazłem jednego takiego na Zaginionej bibliotece), to ja dziękuję. W tym serialu jest miejsce tylko na jednego megawymiatacza o nieodpartym uroku.
W tym momencie odkryłem via google, że Amy Pond jako Mary Sue to nie jest mój oryginalny pomysł. Więc wspomnę jeszcze, aby utrzymać na blogu średnią zawartość original contentu, że za Moffata pojawiły się dwa najgorsze epizody od czasu reaktywacji serii: jeden z największą ever dziurą logiczną (ten o piratach) i jeden zwyczajnie zły, bo napisany na kolanie (ten o hotelu-pułapce).
Mimo tego wszystkiego obejrzę nowe odcinki. Bo chociaż Steven Moffat raz przypomina spełnionego fanboja (bo dorwał się do rządzenia ukochaną produkcją), a raz wyrafinowanym marketingowcem (dobrze to widać w Sherlocku, od chyba początku planowanym jako najbardziej kultowa seria dekady), to jednak pośród tych wszystkich pirackich statków i hoteli dla ateistów w Gabinecie Owalnym czasem zapada Cisza. Albo pojawia się Van Gogh i odpłaca stokrotnie za poprzednie głupotki. Więc może i w siódmym sezonie tak będzie?
Aha. I kupiłem sobie bordową muchę. Pół roku temu, ale teraz jest okazja, żeby się pochwalić. Tak Doctor zmienia ludzi.

5 komentarzy:

  1. Tennant nie był emo, był melancholijny! jejku, ale ryczałam - od Turn Left do momentu, kiedy na ekranie pojawił się ryjek Matta Smitha.

    no i muszę zaprotestować, jeśli chodzi o Amy-Mary Sue. Amy jest nieznośna, neurotyczna, rozedrgana. jej główną zaletą jest Rory... więc sprawdza się jako towarzyszka, znacznie lepiej od nuuuudnej Marthy. no i tak to. przy czym tak jak lubię Pondów, tak czekam na nową towarzyszkę. zresztą sam zobaczysz.

    Wariatkowo Daleków ogląda się dobrze, ale Moffat niestety odgrzewa swoje stare pomysły (m.in. z Biblioteki - ale fakt, to są zajebiste pomysły). jest kilka "momentów" i bardzo dobry debiut w Doktorze. niemniej cieszę się na dinozaury za tydzień, może będzie wreszcie lekko i zabawnie?

    OdpowiedzUsuń
  2. Może.
    Z tą emowatością rzeczywiście nie jest tak prosto. Mnóstwo ludzi narzekało na ostatnie odcinki Tennanta, ale tak po prawdzie Smith jest jeszcze poważniejszy. Do Amy się chyba nigdy nie przekonam — przefajnowana postać. Rory z kolei jest niewykorzystany, robi za kolesia od ciągłego umierania.
    A co do nowej towarzyski - według internetów ma ją grać ta sama aktorka, która grała Oswin. Więc znowu wszyscy się zastanawiają, jak Moff z tego wybrnie. I od soboty zebrało się kilka hipotez. Od chamskiego recyklingu aktora (bardzo częsta rzecz w Doctorze), po timey-wimey. Zobaczymy.
    Zaś dinozaurów się boję - bo to fantazja fanboja :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. No właśnie dla mnie Amy jest śliczna, ale nie-fajna. Mi w każdym razie nie wydaje się sympatyczna. Dla mnie cały czas postać z bliznami, chociaż owszem, mogłaby być jeszcze bardziej neurotyczna.
    Skoro już widziałeś no to tak, wiesz na kogo czekam :) I tu pytanie - SPOILERS! SPOILERS! SPOILERS! - czy chcemy bardziej dramatyczną powtórkę z River (bo wiemy, jak bohaterka kończy; to się da zrobić, bo z pamięcią w świecie Doktora da się zrobić wszystko), towarzyszkę-Daleka (to by była moc!!) czy po prostu bliską bądź daleką krewną o tej samej twarzy i prędkości wypowiadania stu słów na sekundę.
    Dinozaury - <3

    OdpowiedzUsuń
  4. Ładna to jest na nowa, a nie Amy :-P
    Towarzyszka-Dalek ma sens, Moffat mówił, że ma zredefiniować pojęcie, hehe.
    Dinozaury-śmaury, ja czekam na kowbojów <3!

    OdpowiedzUsuń
  5. za towarzyszkę-Daleka to od razu powinien dostać tytuł szlachecki!
    kowboje, nie kowboje, najbardziej to czekam na połączenie Aniołów i Manhattanu. no!

    OdpowiedzUsuń