środa, 18 stycznia 2012

Kłopoty z young adult

Przeczytałem Małego Brata. Wprawdzie prawie miesiąc temu, ale dopiero teraz zebrałem myśli na jego temat w całość.

Nasz (polski, że użyję tego górnolotnego przymiotnika) problem z literaturą young adult polega chyba na tym, że jej jeszcze dobrze nie znamy i nie czujemy. Na przykład mylą nam się grupy docelowe. Anglojęzyczna Wikipedia podaje, iż young adultsy skierowane są do czytelników w wieku 14-21 lat. Rzecz u nas raczej niespotykana. Klasyczne młodzieżówki pisało się dla 10-15-latków. Piotrek Rogoża żartował, że Klemensem i kapitanem Zło sprawił frajdę swojemu wewnętrznemu trzynastolatkowi. A zatem: trzynastolatek. Tyle lat ma modelowy czytelnik Niziurskiego. Starsi przechodzili do czytania literatury „dla dorosłych”. Wśród moich rówieśników cezurą najczęściej był Wiedźmin i Władca pierścieni.  Z własnych przeżyć z przedziału koniec podstawówki-matura pamiętam Eco, Dicka, Hłaskę, Hemingwaya, Jonesa. Żadnych young adultsów nie było (chociaż co do Hłaski nie jestem dzisiaj taki pewien). Czułbym się chyba nawet obrażony, gdyby ktoś powiedział, że dla mojego wieku jest przeznaczona jakaś specjalna literatura „pomiędzy”, bo do „dorosłej” jeszcze nie dojrzałem.
Granicą, której autor książki dla młodzieży nie może przekraczać, jest ta dzieląca wychowanie od agitacji. Oczywiście konia z rzędem temu, kto ją obiektywnie wyznaczy. Co dla jednego będzie wychowaniem w duchu poszanowania prawa, innemu zda się robieniem z dzieci nowych Pawlików Morozwych. I w drugą stronę: pochwałę samodzielnego myślenie wbrew autorytetom, dorosły czytelnik-rodzic uzna za propagowanie bezhołowia, róbta co chceta, Sodomy i Gomory. Książkę wspominanego już Rogoży mógłbym oskarżyć o świątobliwą kościółkowość, bo bohaterowie ani razu się nie upili, nie zapalili skręta, a warstwa erotyczna ogranicza się do fantazji o trzymaniu za ręce. Z prawdziwych już zarzutów znam taki dotyczący młodzieżowych powieści Rafała Kosika: ma on Felixem, Netem i Niką wychowywać pokolenie szczęśliwych demoliberalnych niewolników korporacji (serio – to autentyk).
Mały brat to pod tym względem ciekawy przypadek. Fabułę inicjuje atak terrorystyczny. Nieznani sprawcy wysadzają w powietrze jeden z głównych mostów w San Franciso, giną setki ludzi. Siedemnastoletni Marcus, główny bohater, zostaje wraz z przyjaciółmi poddany represjom: aresztowany, więziony, zmuszony do odtajnienia zawartości pamięci swojego telefonu. Kiedy zostaje wypuszczony bez swojego najlepszego kumpla Darryla, a nikt ze służb nie przyznaje się nawet, że kogoś takiego zatrzymał, Marcus rozpoczyna walkę z aparatem państwowym. A że jest świetnym hakerem  – robi to na płaszczyźnie elektronicznej. I do walki porywa rówieśników.
Właściwie wszystkie kontrowersje (pisał o nich Rafał Kosik) związane z powieścią Doctorowa wzięły się z tego, że wysadzenie w powietrze mostu jest tylko pretekstem. Młodzież walczy z aparatem państwowym, aparat walczy z młodzieżą uważając, że największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwowego są młodociani homoseksualiści i ateiści (ale o tym trochę dalej), warstwa problemowa skupia się na tym, na ile państwo może inwigilować obywateli bez zgody sądu i jakoś wszystkim, z autorem włącznie, umyka fakt, że na 30 stronie doszło do zamachu porównywalnego z World Trade Center. Wiem, o wolność trzeba walczyć zawsze i wszędzie, ale czuć, że Doctorow siedzi sobie w spokojnej, multikulturowej Kanadzie i teoretyzuje. Na stronie 205 Marcus otrzymuje mail od popierającego go niemieckiego hakera: „tutaj w Niemczech mamy spore doświadczenie w tym, co się dzieje, gdy rząd wyrwie się spod kontroli”.
Jeżeli to, co wydarzyło się w latach 1933-45, ktoś rozpatruje w kategoriach niekontrolowania władz, to właściwie nie ma z nim o czym rozmawiać.
Gdyby Mały brat przeznaczony był dla trzynastolatków, wtedy zarzut agitki byłby bardzo poważny. Ale licealiści, czy nawet studenci drugiego roku (21 lat!) to już nie dzieci i granica między propagandą a dozwoloną agitacją leży dużo dalej. Ich też można zbałamucić, lecz ciężar gatunkowy zbrodni jest lżejszy.
Zatem skoro Doctorow nie robi dzieciom prania mózgu, to co robi? Wulgaryzując – jest za PiS, czy za PO? Można się pozłośliwić, że jak za PiS to nie warto czytać, bo bzdury wierutne, a jak za PO to czytać nie trzeba, bo i bez tego wiadomo, że to mądre (i na odwrót). Lecz, już na poważnie, warto się nad Małym bratem pochylić, bo nie dość, że dobrze napisany, to nieświadomie porusza kwestię różnic kulturowych.
Teoretycznie Polska i USA przynależą do tej samej cywilizacji: euroatlantyckiej (tfu, co za potworek słowny), łacińskiej (od biedy), Christianitas. Tymczasem wystarczy ruszyć się za granicę by, odkryć że znajdujemy się w odmiennej siatce pojęciowej, dobrze znane kategorie oznaczają co innego, należą do innych dyskursów.
Nie inaczej jest w Ameryce Małego brata. Przesłanie powieści „mogę szyfrować, co mi się żywnie podoba, a wam nie wolno grzebać w moich papierach, choćby się świat walił” u nas kojarzy się nie z ideałami Ojców Założycieli, ale szlachcicem gardłującym, że won z jego posesji, bo psami poszczuje. Tymczasem Doctorow nie jest Sarmatą, a północnoamerykańskim liberałem-lewicowcem (kolejne niebezpieczne słowa). Marcus czyta wiersze bitnika Ginsberga, umawia się pod księgarnią anarchistyczną sprzedającą plakaty Emmy Goldman (tej samej, której teksty tłumaczą na lekcjach rodzimi oburzeni z Wielokulturowego Liceum Humanistycznego im. Jacka Kuronia w Warszawie), lubi ciastka z haszyszem, kiedy dochodzi do wiadomo-czego z dziewczyną, to nie apeluje o poczekanie na lepszy wiek, tylko cieszy się, że ukochana kupiła prezerwatywy i środek plemnikobójczy.
A pomimo tego gada felietonami Grzędowicza.
Skąd ten dysonans? Dlaczego w spoko chłopaku budzą się takie korwinistyczne miazmaty? Dlaczego o mediach wyraża się per „dziwki” oraz „spekulanci”, czyli jak czytelnik Gazety Polskiej o Gazecie Wyborczej?
Wzięło się to chyba z tego, że po 11 września amerykańska lewica zachowała czystość, bo była w opozycji, kiedy republikanie uchwalali Patriotic Act i inne antywolnościowe ustawy. W Europie zaś było na odwrót. Bezlik kamer w Wielkiej Brytanii zainstalowała Partia Pracy, na kontynencie podejrzane prawo wprowadzał demokratyczno-liberalny mainstream. Protestowała oszołomska prawica i ludzie o „amerykańskiej” optyce.
Wszelako jedna rzecz szkodzi Małemu bratu. Mimo że to literatura dla licealistów, charaktery zakreślono zanadto grubą kreską. Wolności bronią fajni i ładni, przeciwko wolności są źli i brzydcy, z Miss Gestapo na czele. Na stronie 359 przytoczone są następujące słowa tego powieściowego szwarccharakteru w spódnicy: „nasz naród nie kocha tego miasta. Ich zdaniem to sodoma i gomora pedałów i ateistów, którzy zasługują na to, żeby gnić w piekle. Ten kraj przejmuje się tym, co myślą mieszkańcy San Francisco, tylko dlatego że szczęśliwym trafem wysadzili ich jacyś islamscy terroryści”. W tym momencie pojawia niknie przyjemność z czytania, bo opowieść o nadużyciach władzy podczas walki z terroryzmem zamienia się w opis brutalnego ataku na liberalną Amerykę przeprowadzoną przez złowrogi Jesusland. A tymczasem wolność jest bronią obosieczną, bo Marcus nie walczy li tylko o szyfrowanie twardego dysku, partyzanckie koncerty w parku oraz prawo do wrzucania w sieć przepisów o hakerskie sztuczki, ale i o to, żeby na serwer wolno było wrzucić poradnik młodego hakera-reakcjonisty, informacje o terapii reparatywnej albo niemiłe amerykańskiej sodomie i gomorze rzeczy.
Doctorow zapomniał napisać to, o czym dobrze wiedzieli nasi zwariowani romantycy – że walczy się o wolność naszą i waszą.
Chyba, że Marcus walczy tylko o swoją. W takim razie ja chromolę i Marcusa, i taką wolność.
***
Pisałem na wstępie, że dopiero teraz przemyślałem Małego brata. Otóż tę recenzję zacząłem pisać przed nowym rokiem, ale za nic nie potrafiłem jej skończyć. Brakowało mi ostatniej myśli, dzięki której luźne rozważania związałyby się w miarę spójny ciąg. W końcu się znalazła. Otóż znaleźliśmy się w podobnej sytuacji, co Marcus i ferajna. USA do spółki z UE i innymi państwami szykują dwa stryczki na wolność w Internecie: SOPA i ACTA. Dziś miał się odbyć wielki protest. Wyłączyć się miały Google, Facebook, Wikipedia oraz wiele innych. Okazało się, że zdeterminowana była tylko Wiki, BoingBoing (na którym się udziela Cory Doctorow) oraz trochę drobnicy. Co oznacza, że nie za bardzo wiadomo, w jakim świecie możemy się niedługo obudzić. I kto będzie wtedy walczył o wolność. I czy o naszą też.

5 komentarzy:

  1. O ile sie orientuję to co wyświetla u mnie to nie jest Antykwa Półtawskiego. Inny krój choćby g, w, y czy z

    OdpowiedzUsuń
  2. ale wygląda inaczej niż Arial :)
    To coś, co ostatnio ściągnąłem na kompa to prędzej przeróbka, ale daj pocieszyć się, że piszę tró narodowym fontem ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeśli ktoś przeglądający tą stronę nie ma w systemie zainstalowanej czcionki, którą wymieniasz, nie zobaczy jej. Jeśli chcesz żeby czytelnicy zobaczyli tą antykwę to albo należy zmusić wszystkich czytających do instalacji na swoim systemie tego fontu, albo pozostaje ci zainstalowanie na blogu http://www.google.com/webfonts albo podobnego rozwiązania.

    OdpowiedzUsuń
  4. raju, dzięki. Co za bzdury ponawypisywałem. Chyba za mało snu :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Hej, pozwolę sobie wybiórczo skomentować. :-]

    "Z prawdziwych już zarzutów znam taki dotyczący młodzieżowych powieści Rafała Kosika: ma on Felixem, Netem i Niką wychowywać pokolenie szczęśliwych demoliberalnych niewolników korporacji (serio – to autentyk)".

    Nie wiem, jakim językiem zostało to wyrażone, ale sama idea analizowania ideowych podstaw literatury popularnej nie jest wcale taka głupia – i ma całkiem długą tradycję! Jeśli ktoś stara się pokazać, że "FNiN" to literatura z "korporacyjnym podłożem", nie odrzucałbym od razu takiej próby (a tak właśnie, może mylnie, zrozumiałem powyższy cytat). Czasami wychodzą z tego rzeczy ciekawe, nie tylko socjologicznie, ale też literaturoznawczo. Wydaje mi się zresztą, że sam przeprowadzasz tego rodzaju analizę w tym wpisie, w dodatku bardzo ciekawie i chyba udanie!

    Z pozdrowieniami
    Staszek Krawczyk

    OdpowiedzUsuń