piątek, 30 grudnia 2011

Kurzweil polny




Swego czasu mocno zaśmiewałem się z transhumanistów i z ich wiary w Technologiczną Osobliwość. Sami się prosili, fantazjując głośno o cyfrowym zbawieniu, jakie czeka na nas tuż-tuż. Jednak sprawa wymaga poważniejszego zastanowienia się.
Z postępem jest ten problem, że nikt w zasadzie nie wie, czym on jest. Dlatego zresztą tak fajnie się o nim gardłuje. Ale załóżmy na chwilę, że został policzony, jest jednowymiarowy (dla n-wymiarów będzie się liczyć tak samo)  i da się go wyrazić jakąś jednostką. Teraz zaczynamy rysować wykres postępu po czasie. Niekiedy przyspiesza, niekiedy zwalnia, bywa i że się cofa. Osobliwość następuje, gdy funkcja postępu traci ciągłość. Urywa się, załamuje, frunie w górę albo wręcz postęp staje się dyskretny i wyskakuje gdzieś indziej.
Przed osobliwością, kiedy postęp był ciągły, dla każdego punktu w czasie istniało otoczenie, dla którego z bardzo dużą dokładnością dało się przewidzieć granicę prawostronną aproksymując punkty z otoczenia po lewej (mieszam analizę matematyczną, rachunek błędu i metody numeryczne; matematycy mnie zabiją). Po Osobliwości jest to niemożliwe. Postęp przestaje być ładnym łukiem, łatwym do przedłużenia za pomocą ołówka.
Nikt chyba się nad tym aspektem problemu nie zainteresował, ale zasada przecież działa w obie strony. Z definicji nie możemy przewidzieć, co będzie po Osobliwości, ale również postludzkie byty, jakie się wtedy narodzą, nie będą w stanie zrekonstruować przeszłości w postaci logicznego ciągu zdarzeń. My teraz jesteśmy w stanie skonkludować, że skoro piszę te słowa na laptopie z baterią, to kiedyś musiał żyć Alessandro Volta, który wynalazł ogniwo elektryczne. Postczłowiek z faktu, że zuploadował swoje 34 płcie do współdzielonych tożsamości w sąsiednim mózgu-matrioszce, nie będzie potrafił wywnioskować zgoła nic.  Ciężki jest więc los takiego postludzia. Jeżeli nikt mu tego nie powie, nawet nie spostrzeże, że jest efektem jakiejś totalnej przemiany bytu.
A skoro nie zauważy, to skąd mamy pewność, że to nie my jesteśmy postludzkimi bytami, a Osobliwość nie miała już miejsca? Przykład z elektrycznością, jeśli się zastanowić, wcale nie musi dowodzić, że jesteśmy jeszcze przed. Jak już pisałem, postęp jest trudny do zdefiniowania i być może nie powinno mierzyć się go zliczając proste rzeczy pokroju prędkości procesorów.  Musimy więc „ręcznie” szukać wskazówek,  gdzie i kiedy mogła nastąpić ontologiczna nieciągłość. I właściwie z miejsca znajdujemy kandydata: Polskę dwadzieścia parę lat temu.
 „Ty, młody, nie zrozumiesz” – tak zaczyna się i kończy większość rozmów o PRL przeprowadzanych z ludźmi mojego pokolenia. To wbrew zwyczajowemu pojmowaniu historii. Zawsze było tak, że jeżeli zachowały się świadectwa kulturowe i materialne, możliwe było zrozumienie mieszkańców odległych epok. Na półce w mojej szkolnej bibliotece stał rząd albumów: „Tak żyli ludzie w Starożytnym Rzymie”, „Tak żyli ludzie na Dzikim Zachodzie”, „… w epoce wojen napoleońskich” i wiele innych. Postęp między tamtymi czasami oraz miejscami, a naszym jest więc bezsprzecznie ciągły. Nie mogłaby jednak stać tam książka o Polsce Ludowej. Próby napisania takiej spełzają na niczym. Sypie się wszystko, daty, nazwiska, każdy pamięta co innego, najprostsze prawa logiki i ciągi przyczynowo-skutkowe wywracają się do góry nogami…
Jakaś straszliwa Nieoznaczoność wisi nad PRL. „Kto nie żył, ten nie zrozumie, a kto żył, ten nie będzie potrafił powtórzyć ”, tak wydaje się brzmieć zasada. Część młodych przytaknie jej na odczepnego, by zająć się ciekawszymi sprawami. Co  bardziej uparci zaczną drążyć i szukać spisków. „Oho, kręcą, więc mają coś do ukrycia, ciemne sprawki!

Wszystko wyjaśnia teoria, że gdzieś w 1989 zaistniała Osobliwość. Celowo nie nazywam jej „technologiczną”, nikt chyba nie uwierzy, że gdzieś podczas ostatniego i nadzwyczajnego zjazdu PZPR dokonany został naukowy przełom. Transhumaniści niepotrzebnie skupili się wyłącznie na technologii. To musiało być coś innego.
Ale co? Tego, niestety, nie da się prosto wyjaśnić. Może dałoby coś zbudowanie wielkich komputerów i wklepanie im symulacji tworzące wirtualne społeczeństwa na podstawie dzienników telewizyjnych. Procesory mełłyby jedną Polskę Ludową po drugiej, każdą na innych parametrach początkowych, w nieskończoność. Aż wreszcie na monitorze wyskoczyłby komunikat, że w jednym PRL coś tąpnęło. Wtedy, jeżeli to rzeczywiście będzie Osobliwość, wystarczy przejrzeć plik z listingami. Przyczyny będą stały czarno na białym.
Zostaje tylko jedno pytanie: co to z niej była za Osobliwość, skoro dalej musimy się męczyć? Gdzie cyfrowe zbawienie, sfery Dysona, mózgi-matrioszki?
Być może za dużo się po Osobliwości spodziewaliśmy. Jak emigranci po Ameryce, którzy zamiast pieniędzy na  ulicach znaleźli ciężką pracę. Albo też każdy ma taką Osobliwość, na jaką zasłużył. Sami wybierzcie.

sobota, 24 grudnia 2011

Bezsenność

– Napisałbyś na bloga coś wesołego – powiedział K., kiedy tydzień temu wpadł mnie odwiedzić. – Tobie wychodzą takie krótkie, humorystyczne.
Wtedy poczułem, że dopadła mnie klątwa felietonisty. Tak to nazywam. Polega na tym, że człowiek bezskutecznie próbuje się wybić ponad formę, z której jest znany. Felietonista chce odnieść sukces jako poważny dziennikarz. Stary profesor przekwalifikowuje się na jakąś nową dziedzinę i chcąc ją ubogacić pisze książkę o tym, że filozofia jest szczególnym przypadkiem elektrotechniki. Jajcarz stara się pokazać jako romantyk. Ja uparcie planuję poważne wpisy na bloga. Rozgrzebany mam jeden o Twardochu i narodowościach, planuję drugi o Bacigalupim z innego punktu widzenia niż zwykle. Oba mają być poważne. Skoro tyle jest w internecie sarkazmu i ironii, to będę inny. Bez uśmieszku i podtekstów. Ale, jak się, okazuje klątwa działa, innych rzeczy ode mnie oczekują.
Albo jeszcze gorzej. Bezsenna noc rodem ze lwowskiego powiedzonka: cicho tak, że słychać, jak ceny rosną. I jak serce bije, jak świszczy wydychane powietrze świszcze. No i słychać wszystkie myśli, co jest chyba najgorsze. W nocnej ciszy rezonują najcichsze iskrzenia w neuronach. Na przykład, czy odpowiadamy za nasze sukcesy? Bo za porażki owszem. Ilekroć coś mi nie wyjdzie, nie skończy się albo nie zacznie, potrafię wytłumaczyć, dlaczego. Chociażby: zbiłem wazon, bo wbiegłem do pokoju i nie uważałem. Jest związek przyczyny i skutku.
Z sukcesami tak nie jest. Przynajmniej ja tak nie mam. Kiedy przypominam sobie wszystko, co mi się udało przez ubiegły rok, to właściwie wszystkie mi się przydarzyły.
To nie jest krótka i wesoła obserwacja.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Trailer

Oglądam ostatnio trailer Downton Abbey. Aż boję się sięgnąć po oryginał. Tyle razy człowiek był zauroczony tym, co mu obiecywała zapowiedź, a okazywało się czymś zupełnie innym. A w przypadku Downton Abbey obiecuje produkcję bardzo bliską – nastrojem, fabułą, estetyką – moim obecnym gustom. Aż pomyślałem, że ulubione trailery mogą służyć za wizytówki. Są krótkie, przekazują konkretną myśl czy nastrój, więc można obejrzeć 20 i wiedzieć jako-tako z jakim człowiekiem ma się do czynienia. Taki trochę utopijny pomysł. Wszyscy wrzucą wiązankę Tarantino i tyle z poznawania głębin dusz człowieczych.
Zaraz potem przypomniałem sobie inną rzecz. Straszne pytanie, które już słyszałem od paru osób: czy jest jakiś fajny nowy serial tej jesieni? Jeszcze straszniejsza jest odpowiedź, że nie.
Agrafek nawet powiedział (nie tylko on zresztą), że lata 2000-2010 były złotą dekadą seriali. Przy czym powiedział takim tonem, jakby pewna epoka przeszła już do historii. I to chyba prawda. Miniona dekada rozpieściła nas. Serial został ostatecznie uznany za sztukę wysoką, realizacyjnie doścignął kino. Obraz drugiej wojny przez długie lata będzie tożsamy z tym, co widzieliśmy w Kompanii braci. Podobnie zadziałał Rzym. House ożywił sztampowe do tej pory seriale medyczne (i zrodził całą rodzinę seriali, których bohaterami są klony House'a). Seria CSI przesunęła ciężar kryminałów z policjantów na technikę , zbliżając je do detektywistycznych praprzodków. Battlestar Galactica był SF dwudziestolecia,  a Lost przełamał granice na kilku frontach (najdroższy pilot; kilkudziesięciu głównych bohaterów; zburzenie jedności czasu i miejsca).
Pierwszym wyraźnym objawem kryzysu było nieprzebicie popularności Kompanii przez Pacyfik. To było rok temu. W tym ludzie grymasili na Grę o tron. Że za mały rozmach i teatr telewizji.  Bez przesady, są ludzie dla których każdy film bez przysłowiowych tysiąca słoni jest teatrem telewizji. Ale przypadek Gry o tron jest ważnym tropem. HBO zaliczyło kilka finansowych wtop i musiało anulować ambitne produkcje (przerwano Carnivale, Rzym obcięto do dwóch sezonów). "Oszczędność" Gry sugeruje... że stacja wreszcie dopasowała rozmach do swoich możliwości. Zwłaszcza, że na całość potrzebne będzie pewnie 10 serii.
Kryminały znów wpadły w sztampę, tylko tym razem policjantów w typie Toma Sellecka wyparli Housi z gadżetami. "Złota dekada" skończyła się, bo po okresie twórczego fermentu seriale wypracowały nowe środki wyrazu, z których będą korzystać. Awangarda przeszła w mainstream.
Lecz jest nadzieja, że rewolucja trwa nadal, tylko przeniosła się dalej. Do Wielkiej Brytanii. Po cytowanym trailerem do Downton Abbey jakiś Amerykanin pisał, że pół Stanów Zjednoczonych czeka na nowości zza Atlantyku.
Da się to łatwo wytłumaczyć. UK to jednak nieco inna kultura niż USA (a nawet UE), więc seriale brytyjskie są poniekąd egzotyczne (ja z tych samych powodów miałem fazę na rosyjskie kino) i tą egzotyką przyciągają ludzi. Do tego brytyjski sezon jest krótszy niż amerykański (przeważnie 4-6-8 odcinków). Mniej epizodów oznacza lepsze wyważenie fabuły oraz mniej lania wody. Do tego należy dodać atmosferę snobizmu, bo produkcje Brytyjczyków są promowane oddolnie. To, że ktoś ogląda w Polsce Misfits, Doctora, Sherlocka, Whitechapel (trzeci sezon w przyszłym roku) i inne jest wyłączną zasługą obrotnych fanów.
Jeszcze jedna mała rzecz: kierunek. Jeśli się utrzyma, to rewolucja za 5-10 lat dojdzie do nas. I na to trzeba liczyć.

czwartek, 1 grudnia 2011

Żyje ten Lem, czy nie żyje?

Jedną ze zmór studiów technicznych są tzw przedmioty humanizujące. Wzięły się z przekonania, że przyszli inżynierowi to społeczno-kulturalni analfabeci, więc trzeba ich douczać z tak egzotycznych przedmiotów jak globalizacja, filozofia miłości, albo podstawy prawa autorskiego. To ostatnie przydarzyło się i mnie. Do tego wykłady (obowiązkowe!) wypadały w środę wieczorem, więc zawsze brałem na nie jakąś książkę. Podobnie robili koledzy i koleżanki, jeżeli nie brali laptopów do oglądania seriali. Ogólnie na wykładach ludzie połowa czytała, połowa oglądała Dextera/Californication. Ponieważ z serialami byłem wtedy na bieżąco, bardziej ciekawiło mnie, jakiej lekturze oddają się osoby z najbliższej okolicy. Przypominam, że to był kierunek techniczny, na którym studiują stereotypowi nerdzi.
Otóż nerdzi czytali różne rzeczy. Koleżanka Summę teologiczną, kolega skandynawski kryminał. Nagle patrzę, a kolega dwa siedzenia ode mnie trzyma na pulpicie Solaris. O, Solaris – mówię. I naraz wybuchła dyskusja, bo okazało, że Lema czytują wszyscy w promieniu czterech rzędów.
Przypomniała mi się ta anegdota przez dyskusję na temat odbioru książek Lema, jaka przeszła przez fantastyczny światek ostatnimi dniami. Zaczęło się od recenzji Marka Oramusa, odpowiedział mu Wawrzyniec Podrzucki, na inny, ale bardzo bliski temat pisali Wojtek Sedeńko i Agrafek. Właściwie to Agrafek nawet mnie wyprzedził, bo chciałem napisać coś podobnego, ale również otworzył kilka nowych furtek.
Lem stał się symbolem, okrętem flakowym grupy pisarzy, których młódź nie czyta, a starzy nie mogą pojąć, dlaczego. Skoro jest najbardziej znanym przypadkiem, przyjrzyjmy się niemu.
Ludzie poniżej trzydziestki najczęściej mówią, że przyczyną nieczytania Lema ma być trauma, jakiej doświadczyli w szkole, podczas omawiania Opowieści o pilocie Pirxie albo Bajek robotów (w polskiej szkole lista lektur to raczej lista pisarzy, bo książki się zmieniają – w tym roku Makbet, w następnym Hamlet; teraz Lord Jim, kiedy indziej Jądro ciemności). Brzmi to poważnie, bo każdy z nas miał jakąś znienawidzoną, obrzydzoną przez system lekturę. Więc czemu nie i Lem? Ale po przemyśleniu sprawy na chłodno, że argument jest niepoważny. Też miałem Lema w klasie 6 szkoły podstawowej. W bloku tematów dotyczących baśni znalazło się opowiadanie Trzej elektrycerze. Zajmowało 3 strony i było omawiane na jednej lekcji pod kątem odwoływania się do klasycznych baśni oraz legend. I tyle. Nie wierzę, żeby przez 45 minut dało się obrzydzić Lema całemu pokoleniu. Zostaje opcja, że ktoś naprawdę załapał się na całego Pirxa. Rzeczywiście, książka, której bohaterem jest introwertyk wchodzący w wiek dojrzały, może nie spasować dwunastolatkom. A jeżeli trafi się nauczyciel, a częściej jednak nauczycielka nie rozumiejąca fantastyki naukowej, to efekt będzie opłakany. Młodzież się zrazi. Ale całą książkę mogło mieć może 5 roczników. Wcześniej w szkole na Lema było, hmm, za wcześnie, później przyszło czytanie tekstów we fragmentach. Chyba więc zaistniał jakiś "antamarketing" wirusowy. Te bazowe 5 roczników jest jak nosiciele. Chodzą po świecie, infekując młodszych powtarzaniem, że Lem jest STRASZNY! Bo jest NUDNY. I przerabia się go NA LEKCJACH!
Na marginesie: w ogóle nie wierzę, że szkoła może cokolwiek obrzydzić, jeżeli uczeń się na starcie nie nastawi negatywnie (pomijam ekstrema typu nauczyciel-wariat itp.). Samego siebie uważam za dowód, bo w szkole podstawowej, w podręczniku do polskiego miałem naprawdę sporo fantastyki. Niekończącą się historię i Władcę pierścieni. Fragment komiksu z Supermanem. Lektura fragmentu Pikniku na skraju drogi zagoniła mnie natychmiast do biblioteki, po jedną z najlepszych książek, jakie w życiu przeczytałem. Po przeczytaniu opowiadania Bradbury'ego Łagodne spadną deszcze kupiłem (rodzice kupili, kiedy byliśmy w hipermarkecie) Kroniki marsjańskie (a do wspomnianej wcześniej biblioteki pobiegłem po zbiór K jak kosmos – niech go ktoś wznowi!). Wniosek jest taki, że gdyby szkoła automatycznie obrzydzała,  nie pisałbym tego bloga.
Młodzież (co za brzydkie słowo, jak ja go nie lubię) odbija się od stylu Lema. Nawet nie ze względu na neologizmy albo długie akapity. Są książki z naprawdę koszmarnym stylem, nie do czytania, a zostają bestsellerami. Niewspółczesny u Lema jest bohater i fabuła. Teraz czytuje się nie o snujących się introwertykach w rodzaju Pirxa, ale o bohaterach dynamicznych i fabułach o strukturze jak w Pieśni lodu i ognia.
Innym nieszczęściem Lema jest wyobcowanie. Większość prozy pisał w próżni. Można powiedzieć, że sam sobie wymyślił fantastykę naukową, mając za punkt wyjścia Wellsa i Żuławskiego. Przez to nie zaistniał na siatce odwołań kulturalnych stworzonej przez anglosaską fantastykę. Kiedy z tej siatki, jak w hydroponicznej hodowli, wyrosła współczesna popkultura, on znalazł się poza nią. A teraz popkultura jest wszystkim. Co ciekawe, intelektualizm prozy Lema nie stanowiłby problemu, gdyby Lem pokonał barierę osamotnienia. Proza Dicka to większej mierze ciężkie filozoficzno-gnostyckie pisanie ewidentnego wariata, ale Dick jest w popkulturze, bo mieszkał w Berkeley i publikował w pulpowych magazynach.
Inny, ciekawszy problem, jaki staje przed utworami Lema przedstawił Michał Cetnarowski podczas Krakowskich Targów Książki. Otóż pisarza SF charakteryzują dwie cechy: materialistyczne, ateistyczne wręcz podejście do świata oraz wiara w naukę. Teraz pasuje do tego Greg Egan. Z klasyków Asimov, Clarke i właśnie Lem. Tyle, że w oczach czytelnika prozy głównego nurtu takie widzenie świata wydaje się naiwne. Lem pisał, że Boga nie ma, ale jest sens. Literatura współczesna mówi natomiast, że nie ma i Boga, i sensu. No, można się od biedy zgodzić na istnienie Boga, bo byłoby wtedy komu wygarnąć, że nie stworzył sensu. Michel Houellebecq jest takim samym wrogiem Stanisława Lema, co kapitan Kirk.
Dlatego Lem został autorytetem piszącym felietony do Tygodnika Powszechnego i Gazety Wyborczej kiedy był już tym "późnym Lemem", przychylającym się do braku sensu, Lemem, nad którym my fantaści wolimy dyskretnie milczeć, słusznie uważając, że każdego z nas dopadnie starość.
Chyba najlepszą pozycją dla Lema jest zostać pisarzem kultowym. Jak Jaroslav Hašek, którego nie ma i nie będzie na topce Empiku, ale stale istnieje liczna grupa ludzi przerzucających się cytatami ze Szwejka. Scena z wykładu, którą opisałem, pokazuje że Solaris i Dzienniki gwiazdowe mają wiernych czytelników. A w zeszłą środę, 23 listopada, w 60 rocznicę publikacji Astronautów, Google wyświetlało na stronie startowej uroczyste logo. I nie jakiś byle obrazek, ale mini-grę opartą na Cyberiadzie i ilustracjach Daniela Mroza. Zrobioną z sercem przez entuzjastę, bo ma nawet różne wersje językowe (żeby końcowa scena była rozumiana w różnych językach – doodle można było oglądać w całej Europie). Według wyszukiwarki popularniejsze były tylko logo z gitarą (96 rocznica urodzin Lesa Paula) oraz logo na 65 urodziny Freddiego Mercury'ego. Są więc ludzie, dla których wpływ Stanisław Lema jest tego rzędu, co Mercury'ego i gitary elektrycznej.
A George R.R. Martin musi się zadowolić listą bestselerów.