sobota, 30 lipca 2011

Zombie zombie zombie

Lektura zamieszczonej w najnowszym Creatio Fantastica relacji z ostatniego Krakonu — tego, na którym otaku i zdominowali graczy (nie powiem, że nie czułem perwersyjnej satysfakcji) — przypomniała mi, że dawno nie miałem kontaktu z kulturą zwycięzców. Tak więc luknąłem poprzez internetowy lufcik, co tam w anime słychać. Ano słychać. Może nie od razu to, czego bym chciał, ale coś zawsze się znajdzie.
I znalazłem High School of the Dead. Nie jest to nic na miarę moich ulubionych Monstera czy Legend of the Galactic Heroes, ale świetnie nadaje się na wakacyjny odmóżdżacz.
Fabuła wychodzi z klasycznego dla gatunku założenia, że pewnego ranka Ziemię opanowują hordy nieumarłych. Przy życiu zostaje garstka, w tym bohaterowie serialu. Hmm, bohaterowie. Główny bohater to nieszczęśliwie zakochany licealista, którego wybranka wolała innego. Na szczęście innego z miejsca zjadają żywe trupy, co dowodzi, że nawet z tego gatunku można wycisnąć odrobinę romantyzmu. Drugą postacią męską jest klasowa ofiara, gruby okularnik zaświrowany na punkcie broni palnej (co, jak wiadomo, w obliczu apokalipsy zombie jest przydatną cechą). Do tego dochodzi całe stadko dziewcząt, w postaci wybranki serca głównego bohatera, klasowej kujonki z przerostem ego, lekko zwieszonej pielęgniarki oraz mistrzyni miecza ze szkolnej drużyny szermierczej. Tutaj muszę wyjaśnić coś tym czytelnikom, którzy nie oglądali japońskich kreskówek. Twórcy mangi i anime mają japoński typ urody kobiecej za mało atrakcyjny dla kreski, więc z uparcie rysują dziewczyny będące antypodami stereotypu nisko zawieszonej, płaskiej i ciemnowłosej (przepraszam, że tak wprost, ale taki jest archetyp).
Mamy zatem drużynę składającą z dwu herosów i czterech biuściastych heroin, którzy siłą przebijają się przez hordy żywych trupów, próbując znaleźć bezpieczne miejsce.
Nie da się High School of the Dead oglądać na poważnie, choć niektóre motywy (zatłukłem bejsbolem chłopaka mojej potencjalnej, innego kolesia zostawiłem ranego na pastwię zombie, w pewnym socjopacie apokalipsa obudziła najniższe instynkty i chce teraz zaspokoić żądzę władzy) zbliżają go do tej formy kina przygodowego, której mi tak bardzo brakuje (patrz któryś z poprzednich wpisów). Na szczęście twórcy nie udają, że chcą być poważni. Do tego są świetni warsztatowo (wiadomo, studio Madhouse): pełno w HOTD bullet time'ów i slo-mo, pociski pistoletowe malowniczo przekraczają barierę dźwięku, mózgi się rozbryzgują, biusty sprężynują, spódniczki powiewają. Nic tylko oglądać. Wreszcie odmiana od głębokich dramatów. Girls, Guns & the Dead. Na zachętę opening:

piątek, 29 lipca 2011

Chochołowi ludzie

Według tezy lansowanej przez polskie F&SF o fantastyce nie powinni się wypowiadać ludzie bez doktoratu z literatury. Mówię o ambitnej fantastyce typu John Crowley, M. John Harrison, czy China Mieville. Strasznie wziąłem sobie to do serca, teraz więc, gdy biorę się za pisanie o Chochołach Wita Szostaka, czuję się jak przestępca. Profan, barbarzyńca w ogrodzie botanicznym, człowiek jedzący sushi widelcem. Z drugiej strony kręci mnie takie życie na literackiej krawędzi. Zatem, do Chochołów.

***
Pierwszą rzeczą, na jaką zwracali uwagę wszyscy czytelnicy książki, był bohater. Tak i ja. Strasznie polubiłem Bezimiennego Wojciechowicza Chochoła. Sympatyczny, porządny człowiek. W życiu radzi sobie różnie, ale nie sądzę, żebym postąpił mądrzej od niego. Zresztą problemy narratora należą do najgorszych z najgorszych, wpada biedak w sam środek chaosu wywołanego przez zdziwaczałą rodzinę, która w obliczu katastrofy potrafi tylko rozkazywać: – Zrób coś! – Co? – Nie wiemy.
Mile ucieszony tak udaną kreacją bohatera, wchodzę na forum DOF podczytać, co myślą o tym współużytkownicy. Kiedyś już coś zaglądałem do tematu o Wicie Szostaku, ale blisko roku niczego nie pamiętam. I co widzę? Że bohater to bałwan skończony, że czytelnicy by tego introwertycznego próżniaka najchętniej kopnęli w zad. Że każdy normalny człowiek na jego miejscu zorganizowałby fachowe poszukiwania Bartka, jednocześnie zdobywając kobietę swojego życia i prowadząc natarcie na barykady Zamkniętego miasta. Wychodzi więc na to, że czytelnicy Chochołów dzielą się na dwie kategorie: niecierpiących bohatera i mnie.
Boję się, że więcej na DOF dowiedziałem się o sobie niż o książce.

***
Druga ważna obserwacja dotyczyła powieściowych przemian Krakowa. Czy Kraków w Chochołach pulsuje? Na początku jest zwykły, Krakowiem-Wenecją staje się w momencie wyjścia na pasterkę. Gdzieś po Trzech Królach kanały znikają (nie ma o nich wzmianki przy którejś z kolei wizycie bohatera w Dobrym Kocie). Po śmierci babci (ostrzegałem, że szastam spoilerami?) mamy przez kilka stron Kraków-Chartum. Ale tylko na kilka, bo na ostatnie dni lutego znowu skuwa go środkowoeuropejski mróz. W końcu, 29 lutego zostaje Krakowem alpejskim. Alpejskim, to pewne, bo wojsko do stłumienia rewolucji wysyła prezydent Republiki. A prezydent Republiki jest w całym świecie jeden, w Paryżu. Poza tym krakowska rewolucja od razu skojarzyła mi się z Paryżem.
Od reguły pulsacji (a może tylko mi się ubrdała) nie pasuje tylko Kraków finałowy, śródziemnomorski. I jak zwykle: czy to coś znaczy? Czy przemiany miasta są odbiciem stanu psychicznego bohatera? Czy przez to pewne fragmenty narracji są prawdziwsze, a inne – te innomiejskie – subiektywne?

***
Agrafek wysunął hipotezę, że Szostak ochrzcił bohatera na swoją cześć – Witem Chochołem. Mają tego dowodzić następujące przesłanki: Dom stoi przy ulicy S. (wyimaginowanej ulicy Szostaka; Stradom i Sebastiana odpadają, chociaż leżą w najbliższej okolicy), nazwa ważnej dla fabuły knajpy wywodzi się z "cywilnego" nazwiska autora; bohater mówi, że w Krakowie nie kościoła jego imienia – Wit pasuje.
Chyba jednak nikt nie wziął pod lupę wątku z kościołami, mimo że finał to narzuca. Otóż każdy – za wyjątkiem narratora i Zosi – członek rodziny ma swoją świątynię. Do tego to na pewno nie jest przypadkowe dopasowanie. Łukasz jest malarzem, Wojciech męczennikiem (tak jakby), Idzi zapoczątkował ród (tu odsyłam do Gala Anonima albo Ewy Demarczyk). Więcej: w Krakowie są aż dwa kościoły pod wezwaniem św. Bartłomieja – oba poza Starym Miastem. Czy to znaczy, że Bartek celowo uciekł od rodziny? To jest pytanie.

Co gorsza Chochoły na żadne z pytań nie udziela odpowiedzi. Nie wprost. Możemy sobie je wymyślać. Kto dobierze je tak, żeby się wzajemnie nie wykluczały, ten rozgryzie książkę.
I na tym chyba polega literatura.

środa, 20 lipca 2011

Trzech winowajców

Oto trzej kolesie, którzy – moim zdaniem – powinni trafić do Norymbergi za to, co zrobili z popkulturą:

Raymond Chandler – nieszczęście polskiej fantastyki. To jak z parówkami w przedszkolu. Ktoś wpadł na pomysł, że skoro smaczne i tanie, należy nimi karmić codziennie. Aż dzieci dostały z tego nieuleczalnej awersji. Z Chandlerem podobnie. Jeszcze jeden zgorzkniały cynik z atrofią życia rodzinnego, rzucający one-linerami między jednym braniem w mordę a drugim i nie zdzierżę. Nieważnie, czy to będzie zabójca potworów, łowca czarownic, czy inna szkarada – zastrzelę.

Joseph Campbell – monopolista. Dawniej książki i filmy miały fabuły. Lepsze, gorsze, ale różne. Do czasu, kiedy przyszedł pan Campbell, że opowieść jest tylko jedna, a nam zostaje tylko powtarzać ją do końca świata. Rzeczywiście, jest tylko jedna opowieść, ale dopiero od ogłoszenia przez pana Campbella jego rewelacji, w których zakochali się twórcy. Wreszcie nie muszą już niczego wymyślać. Tylko my, zjadacze kultury, ciągle oglądamy bohatera o jednej i tej samej twarzy (za to w tysiącu filmach).

Indiana Jones – żeby była i postać fikcyjna. Widzieliście ostatni jakiś film przygodowy? Ale taki prawdziwy, czyli o ludziach, których przyjaźń, poczucie obowiązku czy odwaga zostają wystawione na próbę przez przeciwności losy. Chyba nie. Wszystko przez profesora Jonesa, który sam w sobie jest przesympatyczny, ale na długie lata ograniczył konwencję do efektów specjalnych i mrugnięć okiem.

sobota, 16 lipca 2011

Żenuła, hejt i rozpacz

Pisałem właśnie sążnistego ideolo posta o prawackiej literaturze, gdy usłyszałem, że dziś na dwójce o 21 będzie transmisja z Festiwalu Piosenki rosyjskiej w Zielonej Górze. Matko, oglądać? Jak znam takie spędy, to zarzucą suche disco-rusco przeplatane klasyką: Wysockim (wersja dla koneserów kultury wysokiej)z Pugaczową (wersja dla motłochu). Zastanawiające, że pokolenie obnoszące się ze znajomością rosyjskiego jak z raną wojenną, ma zerowe pojęcie o wschodniej muzyce. Bo scena rosyjska jest olbrzymia. Hip hop (Ligalajz!), reggae, ska (Sznur!), wszelkie odmiany metalu (Arkona!), rocka. I kobiety, od A (Arefieva) do Z (Zemfira). Rzecz jasna również mój ukochany underground lat 80, Janka, Nik Rock'n'Roll, Zwuki Mu, Trek, GrOb. Tego akurat raczej nie puszczą, bo wesoła piosenka pod tytułem Wszystko zgodnie z planem nie wyraża radości z objęcia przez Ojczyznę prezydencji w drugiej, nieco większej ojczyźnie. Wręcz przeciwnie.
Oj, żeby jak rok temu zagrali jakiś żołnierski kawałek Lube. Choćby ten. Dla chłopaków w Afganie.

***
Pogrzebowo. Umarł Jan Rojek, prezes Telewizji Kraków, umarł biskup Małysiak, który bierzmował mi siostrę, umarł wreszcie mój cesarz, Otto von Habsburg. Piszę "mój", bo jestem z Galicji i Jego ojciec, bł. Karol I moim cesarzował moim przodkom. I po raz któyś wraca natrętna myśl, jaki obrzydliwie niesprawiedliwy był film "CK dezerterzy". Szkalowanie całkiem przyzwoitego jak na tamte czasy państwa. Ta papuga oberleutnanta von Nogaya, krzycząca "Kaiser idiot". Akurat w trakcie trwania akcji kajzerem był nie dobrotliwy Stary Prochazka, Franciszek Józef I, przywoity człowiek, bodaj najprzywoitszy z Habsburgów, który płakał, gdy go zawieźli na pobojowisko i próbował zawrzeć via Watykan separatystyczny pokój z Entantą. W zamian za co został odsunięty od władzy przez generałów.
Bezsensowny jest tez finał filmu, gdy trzy flagi, polska, węgierska i jugosłowiańska, zostają wciągnięte na maszty na znak wolności. Dla Węgrów to nie była żadna wolność. Oni tę wojnę przegrali, a zwycięzcy potraktowali sto razy gorzej niż Niemcy, zabierając 2/3 terytorium, depcząc godność. Flaga jugosłowiańska też średnio pasuje, bo po kilku latach serbskich porządków Chorwaci stwierdzili, że lepiej im było pod Węgrami (a ci wcale mili nie byli).
Właściwie zrozumieć można tylko pierwszą część CK dezerterów, tę z akcją dziejąca się w koszarach. Bo to w istocie zakamuflowana satyra na Ludowe wojsko Polskie i armie innych demoludów. Oficer służbista (modelowy partyjniak), głupawe szkolenia polityczne, dowódca pragnący tylko świętego spokoju i żołnierze kombinujący, jak tu przetrwać. Metafora udatna, pęka niestety w momencie wielkiej dezercji, która oczywiście nie mogła się przydarzyć w realu. W drugiej części filmu akcja siada, a bohaterowie plączą się po ekranie i CK Monarchii bez sensu i przynosząc wstyd.

niedziela, 10 lipca 2011

Wielki Rymon i Osobliwość

To miało pójść wcześniej, ale przytłoczyły mnie obowiązki. Otóż na jednym z forów, na których się udzielam, przeczytałem, że doszło do skandalu. Dwóch pseudodziennikarzy dopadło schorowanego starca i wzięło go na wywiad. A ten, na umyśle równie zniedołężniały co na ciele, zaczął jątrzyć, pluć, kipieć z nianawiści – ba, wręcz z nienawiści zachorzał – ku uciesze pseudodziennikarzy i zmanipulowanego przezeń społeczeństwa. Podłość!
Ale zaraz okazało się (kupiłem gazetę), że starzec ów to Wielki Rymon, to jest Jarosław Marek Rymkiewiecz. Ten od wierszy, kotów, Milanówka i wieszania.
Zrazu chciałem skomentować rzecz od dawna planowanym tekstem o epatowaniu w sztuce. Chodzi mi o to, że dawniej artyści epatowali możnych tego świata, królów, kapłanów, strasznych mieszczan. A dziś idą na łatwiznę, za publiczne pieniądze strasząc babcie różańcowe. Zaś Rymon wrócił artystom godność, znów oburzając władnych. Ale mniejsza, bo zauważyłem świetny fragment na temat procesu, jaki wytoczyłą Rymkiewiczowi Agora:

Ja mam proces z Agorą, a nie z jakimś człowiekiem. To jest trochę absurdalne, bo korporacja jest przecież czymś w rodzaju maszynerii, wielkiej maszyny. Czy człowiek może mieć proces z maszyną? Czy maszyna może czuć się obrażona

Niezłe. Na naszych oczach stałą sia Osobliwość (a ja głupi dopiero co ją obśmiałem, że bzdura i fantazja), strossowskie accelerando odtrąbiło na start. Instytucja finansowa, maszynka do pomnażania pieniędzy zyskała samoświadomość. Bo czy jest lepszy dowód na samoświadomość, niż zdolność obrażania się.
I naraz naszła mnie refleksja, jaki płytki jest nasz fantastyczny grajdółek, że dopiero starszy pan od milanowskich kotów i ogólnokrajowych szubienic musiał nam uświadomić o czymś, czego dostrzeżenie powinno być naszym obowiązkiem. Wstyd.