Lektura zamieszczonej w najnowszym Creatio Fantastica relacji z ostatniego Krakonu — tego, na którym otaku i zdominowali graczy (nie powiem, że nie czułem perwersyjnej satysfakcji) — przypomniała mi, że dawno nie miałem kontaktu z kulturą zwycięzców. Tak więc luknąłem poprzez internetowy lufcik, co tam w anime słychać. Ano słychać. Może nie od razu to, czego bym chciał, ale coś zawsze się znajdzie.
I znalazłem High School of the Dead. Nie jest to nic na miarę moich ulubionych Monstera czy Legend of the Galactic Heroes, ale świetnie nadaje się na wakacyjny odmóżdżacz.
Fabuła wychodzi z klasycznego dla gatunku założenia, że pewnego ranka Ziemię opanowują hordy nieumarłych. Przy życiu zostaje garstka, w tym bohaterowie serialu. Hmm, bohaterowie. Główny bohater to nieszczęśliwie zakochany licealista, którego wybranka wolała innego. Na szczęście innego z miejsca zjadają żywe trupy, co dowodzi, że nawet z tego gatunku można wycisnąć odrobinę romantyzmu. Drugą postacią męską jest klasowa ofiara, gruby okularnik zaświrowany na punkcie broni palnej (co, jak wiadomo, w obliczu apokalipsy zombie jest przydatną cechą). Do tego dochodzi całe stadko dziewcząt, w postaci wybranki serca głównego bohatera, klasowej kujonki z przerostem ego, lekko zwieszonej pielęgniarki oraz mistrzyni miecza ze szkolnej drużyny szermierczej. Tutaj muszę wyjaśnić coś tym czytelnikom, którzy nie oglądali japońskich kreskówek. Twórcy mangi i anime mają japoński typ urody kobiecej za mało atrakcyjny dla kreski, więc z uparcie rysują dziewczyny będące antypodami stereotypu nisko zawieszonej, płaskiej i ciemnowłosej (przepraszam, że tak wprost, ale taki jest archetyp).
Mamy zatem drużynę składającą z dwu herosów i czterech biuściastych heroin, którzy siłą przebijają się przez hordy żywych trupów, próbując znaleźć bezpieczne miejsce.
Nie da się High School of the Dead oglądać na poważnie, choć niektóre motywy (zatłukłem bejsbolem chłopaka mojej potencjalnej, innego kolesia zostawiłem ranego na pastwię zombie, w pewnym socjopacie apokalipsa obudziła najniższe instynkty i chce teraz zaspokoić żądzę władzy) zbliżają go do tej formy kina przygodowego, której mi tak bardzo brakuje (patrz któryś z poprzednich wpisów). Na szczęście twórcy nie udają, że chcą być poważni. Do tego są świetni warsztatowo (wiadomo, studio Madhouse): pełno w HOTD bullet time'ów i slo-mo, pociski pistoletowe malowniczo przekraczają barierę dźwięku, mózgi się rozbryzgują, biusty sprężynują, spódniczki powiewają. Nic tylko oglądać. Wreszcie odmiana od głębokich dramatów. Girls, Guns & the Dead. Na zachętę opening:
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz