czwartek, 30 grudnia 2010

Arivederci, s—synu

To o 2010 roku. Bądźmy szczerzy; nie obchodzi mnie, jak cudownie było innym. Dla mnie mijający czas był katastroficzną symfonią, zaczynającą się od minorowych akordów, a kończąc tragedią. Jutro wybrzmi ostatnia nuta. Jeśli w sylwestra wydarzą się same cuda i pospełniają marzenia, to i tak nie straczy tego nawet na odszkodowanie.
Wszystko wskazuje na to, że w 2012 będzie koniec świata. 2010 tłumaczył, że nie ma nad czym płakać, a 2011 dano nam, byśmy się zdążyli wyspowiadać oraz kupić nowe garnitury na Sądny Dzień.

***
Poniżej lista książek, które przeczytałem. Jest ich 68, raczej nic nowego przez jutro nie wskoczy.
Tołstoj, Sonata Kreutzerowska
Chesterton, Kula i krzyż
Hołownia, Monopol na zbawienie
Pinol, Pandora w Kongu
Komornicki, Na barykadach Warszawy
Babula, A to mistyka!
Chesterton, Człowiek, który był czwartkiem
VanderMeer, Miasto szaleńców i świętych
Herriot, Jeśli tylko potrafiłyby mówić
Mieville, Dworzec Perdido
Guzek, Trzeci świat
Zajdel, Limes inferior
Babel, Opowiadania zebrane
Bester, Gwiazdy moim przeznaczeniem
Żulczyk,, Zrób mi jakąś krzywdę
Pinol, Chłodny dotyk
Hołownia, Tabletki z krzyżykiem
Sutin, Boże inwazje
Ziemkiewicz, Czas wrzeszczących staruszków
Marquez, Kronika zapowiedzianej śmierci
Watts, Ślepowidzenie
VanderMeer, Shriek: posłowie
Parandowski, Alchemia słowa
Łysiak, Asfaltowy saloon
Ceram, Bogowie, groby i uczeni
Larsson, Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet
Ziemkiewicz, Michnikowszczyzna
Rydzewska, Chesterton. Dzieło i myśl
Stross, Accelerando
Weinbaum, Leinster, Hamilton, Thomas, MacDonald, Bacigalupi, Opowiadania
Protasiuk, Struktura
McCarthy, Krwawy południk
F&SF Wiosna 2010
Roth, Kompleks Portnoya
Szostak, Oberki do końca świata
Mieville, W poszukiwaniu Jake'a
Orbitowski, Wegner, Małecki, opowiadania nominowane do Zajdla za rok 2009
Orbitowski, Święty Wrocław
Twardoch, Wieczny Grunwald
Wegner, Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Wschód-zachód
Dick, Płyńcie łzy moje, rzekł policjant
Kołakowski, O co nas pytają wielcy filozofowie
Hamsum, Głód
Kosik, Felix Net i Nika oraz gang niewidzialnych ludzi
Kosi, Felix Net i Nika oraz pałac snów
Marklund, Rewanż
Forester, Pan midszypmen Hornblower
Fredro, Śluby panieńskie
Czechow, Oświadczyny
Tuwim, Porwanie Sabinek
Molier, Mieszczanin szlachcicem
Grabiński, Problemat Czelawy
Mrożek, Miłosc na Krymie
Gogol, Ożenek
Mieville, Blizna
Monsarrat, Okrutne morze
Mieville, Żelazna rada
McDonald, Rzeka bogów
Mankell, Psy z Rygi
Egan, Kwarantanna
Mieville, Masto i miasto
Raspail, Sire
Raspail, Obóz świętych
Aldiss, Non stop
Resnick, Kirinyaga
Dukaj, Oko potwora
Dukaj, Wroniec

Finito. Kto chce, niech pierwszy rzuci kamieniem. Szczęśliwego nowego roku!

piątek, 24 grudnia 2010

Rozważania dukajowskie

Grudzień obrodził Jackiem Dukajem. Tu Król bólu, tam wywiad internetowy w Esensji, w Lampie zaś wywiad papierowy. Tyle tego, ze poczułem się ja, Ziuta, zwierzem bezczelnym. Bo bądźmy szczerzy – niecnie na człowieku pasożytuję. Wpierw się wylansowałem żartowaniem z Jacka Dukaja i Jego kolegów, by potem mu podsiadać krzesło w barze (autentyk). Nawet różowy blogasek wpisuje się w nurt — statystyki podają, że głównymi słowami kluczowymi, po których można mnie odnaleźć, są (cytuję) "dukaj or dukaja or dukaju or dukajem or dukajowi". Nie wiem, jak do tego doszło, przysięgam. Dalsze w kolejności: "posthumanizm" i "nienawidzę studentów". Może to jest jakieś wyjaśnienie.
W każdym razie dług mój urósł do tego stopnia, że poczułem się zobowiązany. Do czegoś. Chociażby – do paru głębszych rozważań dukajowskich. Przynajmniej uzasadnią wtopę ze słowami kluczowymi.
Jedziemy.

I
W grudniowej Lampie Kazimierz Bolesław Malinowski streszcza Piołunnika (finałowe opko Króla bólu): katastrofa czarnobylska wywołuje przedziwny efekt odwrócenia entropii dla struktur złożonych – to jest wskrzesza trupy. Demokracje ludowe wpadają w klimaty George'a Romera, zaś główny bohater, esbek, jedzie na Wawel, zastrzelić zmartwychwstałych Piłsudskiego i królów, nim ci pogonią komunę, skąd przyszła. Niestety sprawa się komplikuje, bo po drodze trzeba walczyć z ożyłą pierwszą konną.
Rozmyślanie: ileż razy słyszeliśmy: "świetny pomysł, żeby to Dukaj napisał, a nie X". Ja zaś o Piołunniku: a gdyby Pilipiuk? Bo bardziej pilipiukowskiego konceptu poza Pilipiukiem jeszcze nie spotkałem.

II
W Lampie znowuż, tyle że w wywiadzie, JD opowiada o Osobliwości. Mówi, że to już nieważne, czy ona będzie, czy nie, bo i tak żyjemy w jej cieniu. Za przykład podaje wojnę atomową – niby jej nie było, ale 50 lat strachu, to jakby jednak była.
Rozważanie: okej, w pierwszym momencie odezwał się mój mały negacjonista globalnego ocieplenia. Przewodniczący Buzek też miał taką wypowiedź. Zyski z walki z ociepleniem są takie duże, że to się opłaca niezależnie od słupka rtęci w termometrze. Ale tak na poważnie ubodło mnie porównanie do zagrożenia nuklearnego. To, że się nic nie zdarzyło jest ulgą. Czymś pozytywnym. Nie umieramy z napromieniowania, ani nie walczymy o kobiety ze zmutowanymi szczurami. Niezaistnienie Osobliwości będzie dla nas (oprócz religijnych – ci odkorkują szampana) czymś smutnym. Wiele lat tresowania do nieśmiertelności, a dalej nie będziemy potrafili wyleczyć kataru. Posthumanizm skończy żałóśnie, a Kurzweil powie, że świętego Mikołaja jednak nie ma.

III
W Esensji Jacek Dukaj podaje swoje ulubione seriale:
No to jedziemy: najlepsze seriale moim zdaniem to „The Wire” (arcydzieło), „Deadwood”, „Rodzina Soprano”, teraz bliscy ich klasy są „Mad Men”, ładnie dojrzewa „Breaking Bad”. Żaden serial fantastyczny nawet się nie zbliżył do ich poziomu.

Rozważanie: tu mam zgryz. The Wire chwalą wszyscy. Próbowałem je oglądać, ale cały czas miałem wrażenie, że to tylko trochę lepszy serial policyjny z lat 90. A potem wkurzył mnie koleś, który najbardziej hypował na punkcie The Wire. Próbował udowodnić, że HBO jest prawicowe w taki sposób (wywód: ja jestem prawicowcem i lubię HBO; ergo: HBO jest prawicowe), że zawiesiłem oglądanie.
Za to Mad Meni — klasa. Tylko ciągle nie mam nastroju, bo taki serial nie da rady oglądać między robieniem sprawka z laborki, a szukaniem materiałów na kolosa: trzeba namaszczeniem, śledzić dialogi, zachwycać się ubraniami wystrojem wnętrz. Podejrzewam, że właśnie w estetyce kryje się spora część potęgi seriali retro (dałbym za przykład nasz Czas honoru, ale z tym poczekajmy; planuję wpis-gigant).
Naszło mnie nawet, że zacząłem sobie wyobrażać, jakby na nasze warunki przeszczepić formułę serialu obyczajowego z akcją toczącą się w niedalekiej przyszłości. Najbliżej jest do tego Domowi — tyle, że odciążonemu ideologicznie. Można również pójść w coś postmodernistycznego, co brałoby za rogi rzeczy i zjawiska, które wszyscy dotychczas zlewali jako mało istotne. Ale z tym musimy poczekać, bo nasi producenci i scenarzyści święcie wierzą, że bezkompromisową, hardkorową, undergroundową kapelą lat 80 było Lady Punk. Z takim punktem wyjścia nie będzie polskich Mad Menów, tylko nowy film Andrzeja Wajdy.

IV
W Królu bólu drugim opowiadaniem/powieścią jest lemowskie w duchu Oko potwora.
Rozważanie: no właśnie, lemowskie w duchu, czy nie. W pewnej warstwie jest to fanfik totalny. W innej – mały pojedynek. Można by wziąć ołówek i zaznaczać linie frontu. Fraza lemowska raz jest, raz zanika, wypierana przez dukajową. Czyżby odpowiedź na gadaniny, że oto Dukaj jest nowym Lemem? Różnice między autorami widać też w fabule. Dukaj pisze gęściej, u Lema podobna wielosegmentowość (nie chcę napisać "złożoność", boby mnie źle zrozumiano) była chyba tylko w Solaris. Na sto procent nie w "rakietowych" Pirxach.

niedziela, 12 grudnia 2010

Broszurki, głupcze!

Nie cierpię grubych książek.
Do tych przemyśleń skłoniło mnie kilka wydarzeń.
Po pierwsze: Polcon i Cezary Zbierzchowski uświadamiający, że najlepsze powieści Dicka, te które do dzisiaj orzą mózgi maluczkim, mają po 200-250 stron. W domu spojrzałem na półkę, przeczytałem Płyńce łzy moje, rzekł policjant – i potwierdzam. Mistrz w formie, stron 220.
Po drugie: Michał Cetnarowski dobry miesiąc po Polconie mówiący, że nie każdy jest Dukajem i że Vonnegut i że inni... krótka powieść nie jest w niczym gorsza od epickiej cegły.
No i po trzecie: własne starcia z kolosami.
Bo gruba książka to jest kłopot. Męczę się z takim literackim drednotem. Zachwycam się, brnę dalej, ale za nic nie mogę skończyć. Nie ma jak. Nie przeczytasz cegły siedząc krzywo na fotelu, jednym okiem studiując skrypty. Moja główna czytelnia – komunikacja miejska – też odpada. Chociaż widywałem przez kilka tygodni człowieka, który wbijał się na miejsce siedzące i rozkładał na kolanach Lód. Zdumiewa mnie to zaparcie i fakt, że są na osiedlu aż 3 Lody (mój, jego i biblioteczny).
Tkwi w nas jakieś przekonanie, że drednot jest moralnie lepszy od broszury. Ma to dwa źródła. Jednym jest Lament miłośnika cegieł, tęsknota ze epiką rozmiarów tołstojowskich. Drugim – gettowa duma. Fantastyka szczyci się niekiedy, że u nas jest prawdziwa literatura. Wielotomowym cyklom, pełnym akcji, fabuły i psychologii przeciwstawia się główny nurt i jego cienkie książeczki, które u nas można by puścić w czasopiśmie. Obie przyczyny przenikają się, przez co niekiedy nawet Dukaj i Grzędowicz zdają się mówić jednym głosem.
Ale przecież fantastyka nie zawsze była tak wyrośnięta. Przeczytałem właśnie Non stop Aldissa. Stron 270, a na nich zawiązanie akcji, quest, przygody, walka z przeciwnikiem, teorie "naukowe" i odkrycie prawdziwej natury świata. Dzisiaj taka książka miałaby 200 stron, mogę się o to założyć. Sama pierwsza część, gdy poznajemy bohatera i społeczeństwo, w którym żyje, zajmowałaby rozmiar aldissowskiego oryginału.
Jeśli komuś się chce poszperać choćby za innymi książkami, które Solaris wydał w Klasyce SF, to zauważy, że Non stop nie jest wyjątkiem. W złotym wieku 300 stron spokojnie wystarczało na powieść. Tak samo było po naszej stronie żelaznej kurtyny – wystarczy spojrzeć na Lema lub Strugackich.
Dlaczego fantastyka opuchła? Można wysunąć hipotezę, że zarazę przywlokło fantasy. Władca pierścieni jest gruby, ale już Czarnoksiężnik z archipelagu nie. Czarna kompania dopiero po upchnięciu w zbiorczych wydaniach może konkurować z Eriksonem. Poszczególne tomy Amberu są drobnymi książeczkami.
Czyli jednak nie fantasy.
Nie wiem, kto pierwszy rzucił hasło "tyjemy". Ale go nie lubię.

***
Tradycyjnie wpis zrobił się dwuczęściowy. Ale jest powód. Nieczęsto jesteśmy świadkami upadku mitu.
Nie czytałem jeszcze Króla bólu (bo drogi i – czytaj u góry – gruby), ale Oko potwora , ten hołd tudzież fanfik lemowski jest powtórką. Już raz Jacek Dukaj coś takiego napisał – chodzi o Kto napisał Stanisława Lema? , trawestację klasycznych apokryfów mistrza. Mem fandomowy mówił, że Dukaj strzela tylko raz. A tu niespodzianka. Czekam na sequele.

niedziela, 5 grudnia 2010

Palacze to geje

Oczywiście w pod tym kontrowersyjnym tytułem nie kryje się psychoanalityczne świntuszenie, że jak człowiek wkłada sobie podłużny przedmiot i zasysa, to jedno mu na myśli. Nie lubię ciosów poniżej pasa. Poza tym, teoria nie dawałaby się dopasować do kobiet-palaczy (freudyzm, nieodrodne dziecko swojej epoki, jest chyba podskórnie mizoginiczny – tak mi się wydaje).
Po prostu pomyślałem o wprowadzonym zakazie palenia w lokalach publicznych, o którym pisali już chyba wszyscy, i zauważyłem coś nietypowego. Antynikotynowe zakazy są przedziwnie skorelowane z emancypacją mniejszości. Dawniej (za starych dobrych czasów) światły i tolerancyjny obywatel mówił, strząsając popiół z papierosa, że nie nic przeciwko homoseksualistom, byleby robili to u siebie w domu, w ciszy i po ciemku. Dzisiaj natomiast ten sam światły obywatel siedzi w barze, obejmuje swojego partnera i powiada coś podobnego – on nie czuje nienawiści do nikotynowców, o ile ci palą u siebie w mieszkaniach, po ciemku i w zamkniętym obiegu powietrza. Boby jeszcze smrodu nawiało.
Z powyższego wynika, że nastąpiła zamiana miejsc.
Najpopularniejsze wyobrażenia postępu i tolerancji, że to rodzaj tęczowej fali, zataczającej coraz większe kręgi. Bez utraty pędu, bez spadku wysokości. Przecież to łamie prawa fizyki. Skąd to założenie, że ducha ludzkiego nie ogranicza nieoznaczoność Heisenberga, zasady termodynamiki oraz stała Plancka?
Wedle mojej intuicji ilość tolerancji jest w zamkniętym układzie stała. Ewentualnie postęp jest rodzajem hormonu, który jakiś gruczoł ludzkiego organizmu skąpi kroplami. Przez to cały czas funkcjonujemy w gospodarce niedoboru. I jeśli czasami mamy wrażenie, że jakaś osobę publiczną – polityka albo celebrytę – objechano zbyt mocno, to po to, aby jakieś dziecko mogło pójść do szkoły w okularach bez narażania się na docinki.
Jeszcze jedna wizualizacja. Czasy są ciężkie, trzeba wybrać niepotrzebne krzesło, porąbać i spalić w piecu, żeby było ciepło. Podobnie z elektryką, tu zrobimy obejście, tam przeciągniemy dziesięć metrów kabla i szafa gra. Byle sąsiad nie włączał jednocześnie mikrofali i lampki nocnej, bo będzie spięcie i się chałupa spali.

***
Druga obserwacja z tego cyklu. Osobnik określany na Onecie jako zawodowy lobbysta na rzecz miękkich narkotyków (pytanie: kto ma dość pieniędzy, że by płacić za tak niewydajną pracę?) zakłada stowarzyszenie eksperymentalnych hodowców cannabisu. Członkowie, prócz eksperymentalnej hodowli będą się również eksperymentalnym utlenianiem suszu. Przypomina to amerykańskich cwaniaków z ery prohibicji zakładających własne kościoły, by legalnie importować wino na użytek liturgiczny.
Niechęć do gandzi dziwi wielu, ale łatwo daje się wytłumaczyć prostą zawiścią. Bo w porównaniu do innych używek marihuana jest podejrzanie pozytywna. Nie szkodzi, nie przeszkadza. Nikt (poza kilkoma wariatami) nie uważa jej za coś niemoralnego. Uśmierza ból, leczy choroby. Trzeba wypalić roczną konsumpcję Holandii, żeby na płucach osiadł cień szkodliwego osadu. Pod względem rakotwórczości skręt szkodzi tyle, co spojrzenie na paczkę papierosów. Identycznie, jeśli nie lepiej, jest w przypadku oddziaływania na społeczeństwo. Nikt zjarany nie zamarzł jeszcze na mrozie – a na pewno nic takiego nie zdarzyło się na Jamajce. Żaden upalony konkubent nie przylał konkubinie, nikt niczego nie ukradł, nie stoczył się. Osoby, które po wizycie w zadymionym od papierosów lokalu (dotyczy stanu sprzed 30 listopada) nie potrafiły domyć włosów, żeby nie śmierdziały, nad aromatem marihuany się rozpływają. Nawet do bójek nie dochodzi, bo wszyscy są zbyt weseli. A ponieważ zioło każdy może hodować w doniczce, ani grosz nie idzie do kiesy megakoncernów. Same zalety, przy których Coffe Heaven wydaje się ociekającą krwią speluną, w której kupczy się ludzkim cierpieniem.
W twardym świecie miękkich używek marihuana jest klasowym lizusem, pupilkiem wychowawczyni, którego każdy chce po lekcjach natrzeć śniegiem. Żeby miał, kujon przebrzydły, za swoje.

czwartek, 2 grudnia 2010

Prawdziwe losy Krisa Kelvina

Napisał Agrafek o konwencjach i brzytwie Lema. Wpasował się tym mój niedawny wpis (a ja wpasowałem się w jego), co wnet poniosło mnie na ku rozmyślaniom.
Przypomnę, że brzytwa Lema to narzędzie sprytniejsze od skrobaczki do kartofli i służy do fantastyki. Wycinamy nią wszelką nierealność z utworu, a następnie sprawdzamy, czy trzyma się kupy. Jeśli tak, to nie jest fantastyka, tylko dekoracja. Rakieta nie służy treści, tylko fajnie wygląda. Magia nie determinuje Neverlandu, tylko kolorowo błyska. Jak widać, brzytwa Lema to krwawe narzędzie okrutnych czynów.
Ale, pomyślałem, co gdyby działaniu brzytwy poddać samego Lema? Wezmę Solaris, numero uno polskiego SF i dokonam weryfikacji.

Od razu, gdy tylko usunąć kosmos, Solaris traci sporą część znaczenia. Bo o inteligencji pozaziemskiej można pisać tylko w SF i pracach naukowych. Niemniej Solaris jeszcze się trzyma.
Planetę można spokojnie wymienić na wyspę gdzieś na tropikalnych wodach (w drugą stronę działają Space Opery przenoszące w przestrzeń 2 wojnę). To dodatkowo sugeruje, że czas akcji przypada na epokę kolonialną, kiedy wyspa na Pacyfiku była dla Europejczyka obcą planetą. Narracja Kelvina pełna jest psychodelicznych obrazów i zdarzeń – narkotyki? To by sugerowało belle epoque, kiedy bohema raczyła się opium, zapijając absyntem. Zatem Solaris przeniosło się w bardzo realną czasoprzestrzeń. Przed 1914 rokiem, gdzieś na Oceanie Spokojnym.
Kris Kelvin (zostańmy przy nazwiskach powieściowych), spełniając prośbę Gibariana, przybywa na wyspę Solaris. Co ma tam robić? To samo, co wersji SF – prowadzić badania. Dlaczego opuścił Europę? Przyczyną mogły być wyrzuty sumienia, jakie toczyły go po samobójstwie Harey. List od Gibariana stał się pretekstem do ucieczki.
Zatem pewnego słonecznego dnia w 19.. roku, Kris Kelvin opuszcza kolonialną kanonierkę Prometeusz (dowódca: kapitan Moddard, trasa: Singapur – Port Moresby), po czym ląduje samotnie na brzegu wyspy Solaris. Nikt go nie wita. Zdziwiony, maszeruje wgłąb dżungli. Tam spotyka go "czas okrutnych cudów".
W tym miejscu trochę oszukam, bo zastosuję wybieg. Założę, że podczas pobytu w tropikach Kelvin eksperymentuje z halucynogenami bardziej niż w Europie. To tłumaczy wizje solaryjskich tworów (mimoidy, długonie...), podrażnienie zmysłów ("błonoskrzydłe pianoobłoki"), a wreszcie i Harey. Kim jest? Halucynacją? Tubylczą kochanką, w której naćpany Kelvin widzi twarz narzeczone? Być może jednym i drugim. Że na wyspie było wesoło dowodzi zachowanie pozostałych członków ekspedycji – Gibariana, Snauta, Sartoriusa. Nie zdziwiłbym się, gdyby w rzeczywistości byli tylko Gibarian i Kelvin – jeden ze swoją tłustą murzynką, drugi z wyhalucynowaną Harey u boku – reszta zaś ludzi i zdarzeń była efektem seksualnej swobody tubylców i ich liberalnego podejścia do narkotyków.
Taka interpretacja Solaris, naciągana pod tezę (że Lem nie pisał SF, lub przynajmniej rzadziej, niż nam to się wydaje), ma jedną niezaprzeczalną zaletę. Można się pokusić o kontynuację. Kelvin odnajduje w końcu spokój. Duchy wracają do zaświatów. Może wracać do domu.
Trzymam się dalej chronologii, jest więc duża szansa, że w międzyczasie wybuchła Wielka Wojna. Kelvin, śladem wielu innych, zaciąga się. Walczy na którymś z frontów. W końcu, po wielu latach wraca do ojczyzny. Co robi? Nie sądzę, że zajmuje się psychologią, nie jest typem Zygmunta Freuda. Jego język (który poznajemy poprzez pierwszoosobową narrację) oraz bogata wyobraźnia sugerują niemały artystyczny talent. Kris Kelvin zostaje artystą. Pisze, maluje, bawi się w kręgu bohemy lat 20 i 30. Znajduje sobie kolejną kochankę, tyle że już bez wyrzutów sumienia. Opisy solaryjskich krajobrazów sugerują, jak mogą wyglądać jego obrazy.
Stabilizacja kończy się wraz z pokojem. Kelvin, podobnie jak tysiące innych uciekinierów, próbuje umknąć przed niemieckimi czołgami. Wyobrażam sobie, jak z kochanką idą przed siebie polna drogą. No ale dokąd, jeśli po dwóch tygodniach wojna jest przegrana? Na wieść o wejściu Sowietów Kris Kelvin podcina sobie żyły.


Na usprawiedliwienie szaleńczej teorii, którą przed chwilą zaprezentowałem – na swoje usprawiedliwienie – przypomnę, że Solaris Lem napisał w Zakopanem, na natchnieniu, więc niebiosa wiedzą co i o kim tak naprawdę pisał.