sobota, 30 października 2010

Ekspert to wróg kultury

– Fajny film wczoraj widziałem...
– Momenty były?
– No ba!

Wróć! Teraz jest zupełnie inaczej:

– Co to za kupa była wczoraj w telewizji.
– Wczoraj? Mówisz o filmie na jedynce?
– Zdefekowane guano. Guano, guano, guano.
– Przesadzasz. Mnie się podobał. Mojej dziewczynie też, a ona przecież nie lubi sensacji.
– Ten film jest stosem bredni i nieprawdopodobieństw.
– Dalej myślę, że zbyt ostro oceniasz. Naprawdę fajne teksty były.
– Fajne chyba dla przedszkolaków.
– Bo ja wiem? Takie przekleństwa poznaje się dopiero w pierwszej klasie. Przynajmniej tyle pamiętam z moich czasów. Ale o scenach akcji nie można niczego złego powiedzieć. Strzelaninę w chińskiej dzielnicy zrobili rewelacyjnie. Trochę w starym stylu, ale ze współczesnym tempie.
– Tak daleko nie oglądałem.
– Ale to był sam początek! Kiedy zmieniłeś kanał?
– Po pięciu minutach.
– Stary, w takim razie niczego nie wiesz. Same fajne rzeczy straciłeś.
– Jeśli równie bzdurne, co w tych pięciu pierwszych minutach, to nie żałuję.
– Nie łapię.
– Przecież musisz pamiętać. Jeszcze przed napisami początkowymi, kiedy Triada sprowadza do portu w San Francisco kontener broni.
– To pamiętam.
– No, a pamiętasz, jak kapitan wypełnia formularz celny? Jedną kartkę z trzema rubrykami! Guanowaty bulszit. Takie formularze to minimum sto stron. Kapitan powinien wypełniać je całą noc, a przecież mafia miała tylko godzinę na przerzucenie ładunku do chińskiej dzielnicy.
– Rozumie, ale czy aby nie przesadzasz? Z resztą, skąd się znasz na przepisach celnych w USA? Pracujesz w firmie eksportowe?
– Nie, ale od roku siedzę na forum fascynatów spedycji. I mówię ci, koleś, jak panu scenarzyście nie chce się sprawdzić aktualnych amerykańskich przepisów celnych, to czemu mam wierzyć w to, co powymyślał o broni? Albo strzelaninach? Bajki dla przedszkolaków i tyle. Zapamiętaj, chłopie.

Morał: dokerzy z Frisco, a nawet jeden celnik, byli na filmie w kinie. Podobał im się.

poniedziałek, 18 października 2010

Sztuka teatru


Wysłuchałem właśnie (Teatr Polskiego Radia rulez) tuwimowskiego Porwania Sabinek. Tuwim ukazał się jako praojciec Bartosza Wierzbięty: wziął staroświecką sztukę niejakiego Franza Schoenthana i tak przetłumaczył, że właściwie napisał od nowa. Aby jeszcze bardziej ukontentować KuK Ziutę, akcję przeniósł w scenerię galicyjską (niespodziewane u Żyda z kongresówy). Sama sztuka to wodewil z piosenkami, nieustannym qui pro quo oraz fenomenalnym Wieńczysławem Glińskim w roli dyrektora wędrownego teatrzyku.
Tak mi się teatr w słuchawkach spodobał, że przesłuchałem jeszcze Fredrę, Gogola, Molier'a i Kolację na cztery ręce. I naraz pomyślałem, jaką krzywdę robi szkoła. Przerabia się wśród lektur kilka sztuk, ale są one tylko czytane. Od wielkiego dzwonu trafi się wyjście na Dziady. Bez sensu. Równie dobrze można czytać partytury zamiast słuchać muzyki. Albo nie iść do kina, tylko oddawać się lekturze scenariuszy.

Odkrywszy miłość do teatru, szykuję się na ostateczny test. Może Strinberg. Albo Czekając na Godota. Wtedy niesiony zachwytem rzucę wszystko by zapisać się na teatroznawstwo, albo polegnę i cofnę się do fantasy. Jeden cykl, albo dwa, a wybiję sobie głupoty z głowy.

sobota, 16 października 2010

Perspektywicznie

Zwój – zauważyli Draken z Agrafkiem. Milkną fora, kostnieją blogi. Wstyd mi, że w tym uczestniczę. Bo po co blog, jak brak uzewnętrzniania się?
To musi być jakaś zapaść semantyczna. U mnie na pewno. Zasób słów nagle się zmniejszył, a porywy serca wypłaszczyły tak, że nie o czym pisać. Chyba żebym przeszedł do raportowania: wdech-wydech, wdech-wydech. Żyję.
Na biurku wyrosła kupka nieprzeczytanych książek. Pożyczonych nieprzeczytanych książek. Przeczytam. Oddam. Obiecuję. Nie zaginą.
*
W natłoku obowiązków odkrywam powoli, że chyba przegiąłem. Z autopromocją. Mniej lub bardziej świadomie stworzyłem medialno-towarzyski wizerunek Ziuty, przy którym Ziuta prawdziwy malutki jest a chudziutki. Coś podobnego mamy raz na pół roku w kinowym box offisie: wyskakuje film, przed premierą stając się kultowy i windując się do to 10 IMDB, koniec końców zaś wychodzi przyzwoity sensacyjniak Nolana. Jedno i drugie to agresywna maszyna memowa, zżerająca twórcę bez popitki. Nolan ma to szczęście, że ewentualną krytykę zagłuszy klaka. Ja[1] fanbojów nie mam.
Nie mam bladego pojęcia, co będzie z pracą magisterską, gdzie będę pracował, czy pojadę w najbliższym czasie na jakiś konwent (chciałoby się). Ale przeczuwam, że za wkrótce nadejdzie – po biblijnemu, nieoczekiwanie – dzień sądu. I wylegną wtedy krewni, przyjaciele, koledzy i koleżanki, ludzie z Krakowa i Warszawy, realni i sieciowi. Staną przede mną kręgiem, po czym jak nie zaczną krzyczeć: >>No, Ziuta, pokaż te doktoraty, Noble, poematy, myśli głębokie, czyny chwalebne. Tylko nie gadaj, że nie masz. Dobrze wiemy, co potrafisz<<.
A ja właśnie nie potrafię.

[1] już zupełnie dobija fakt, że nawet "ja" człowiek nie jest pewny. Nawet z tak bliska człowiek nie widzi czysto. Psychologiczna zasada nieoznaczoności.

*
Chwilowo koniec smutów. Wysłuchać w całości. Dla rozchmurzenia.