środa, 27 sierpnia 2025

O "Czwartej epoce" Kobo Abe

Czego się spodziewałem, sięgając po Czwartą epokę? Kojarzyłem autora ze sfilmowanej Kobiety z wydm, a notka na okładce opisuje jako kogoś kroczącego szlakiem Kafki i Camusa. Do tego fama pierwszej nowoczesnej japońskiej powieści science-fiction... Wyobraziłem sobie więc, że albo to będzie coś bardzo staromodnego, w rodzaju przedwojennych europejskich dystopii oraz opowieści o cudownym wynalazku, albo też jeden z tych przypadków, kiedy za tematy bliskie miłośnikom fantastyki bierze się ktoś spoza niej i przepuszcza przez filtr własnych, niefantastycznonaukowych fascynacji. Nie mogłem się bardziej mylić.

Czwarta epoka to hard SF pełną gębą, wyprzedzająca swoją, nomen omen, epokę o kilka długości, rzucająca koncepcję za koncepcją w tempie, którego nie powstydziłby się Dukaj w swoich najlepszych momentach, i ponadto za nic mająca sobie oczekiwania oraz przyzwyczajenia czytelnika.

Dzieje się tak chociażby dlatego, że Abe, pisząc o nauce i technice, umiejętnie unika rzucania szczegółami, które mogłyby się zdezaktualizować (raz może pada staromodne określenie „mózg elektronowy”, ale nie wiem, czy nie jest to inwencja tłumacza) i jednocześnie, kiedy formułuje różne dylematy, które rodzą nauka i technika, robi to tak, że nie mamy wrażenie słuchania dziadka przestrzegającego przed automobilem, ale kto jest bardzo na bieżąco z sytuacją i dostrzega dalekie konsekwencje. To poziom Lema (ciekawe, czy czytał,rosyjski przekład pióra samego Arkadija Strugackiego wyszedł już w 1965), a może nawet wyższy, bo nasz rodak był wierny swojej przedwojennej polszczyźnie, a Abe jest w tłumaczeniu tak przezroczysty, że nieodróżnialny od współczesnego.

Na przykład przewidujący (czy raczej prognozujący) przyszłość superkomputer, od którego zaczyna się powieściowa intryga, do złudzenia przypomina działaniem współczesne sztuczne inteligencje w rodzaju Chata GPT. Zadaje mu się pytanie (czyli po naszemu prompt), które następnie analizuje w oparciu o gigantyczną, nieogarnialną dla ludzkiego zespołu ilość danych. Jedyna różnica w tym, że u Abego nie ma Internetu, więc materiał do obróbki (informacje statystyczne, socjologiczne, naukowe itd.) trzeba podać maszynie ręcznie, poprzez karty perforowane. Przeciętnemu autorowi SF spokojnie wystarczyłby taki nadludzki mózg. A Abe potrafi od niechcenia zapytać, czy komputer nie halucynuje, wymyślając odpowiedzi tak, by podobały się odbiorcom. I czy ludzie nie zgłupieli, ślepo wierząc maszynie tylko dlatego, że trafnie prognozowała w kilku ściśle określonych przypadkach. Czy to nie współczesny problem, tylko zdefiniowany już 70 lat temu?

A ja tylko opisałem pokrótce i nie do końca tylko jeden z wątków Czwartej epoki, która zaczyna się jak literatura akademicka, żeby przejść w (proto)cyberpunkową fabułę o rekonstruowaniu świadomości żywych i umarłych w komputerze, kafkowski kryminał o niewinnym człowieku zagubionym świecie-zagadce, technothriller o tajemniczej korporacji/organizacji, biopunk o manipulacjach genetycznych (czy może epigenetycznych; kolega z klubu fantastyki, biotechnolog z wykształcenie, stwierdził, że Abe, mimo kilku wpadek, ma bardzo sensowne pomysły na takie manipulacje, a na pewno lepsze niż wielu współczesnych autorów SF), climate fiction, powieść katastroficzną — i to wszystko na 260 stronach. Szczególnie widać to, jeśli sięgnąć po pierwsze polskie wydanie z lat 90 (nowe Karakteru ma gruby papier, który je optycznie powiększa). Naprawdę cienka książka naładowana treściami, z których kto inny zrobiłby cały cykl. Albo chociaż trylogię.

Tak się robi Science Fiction.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz