Rafał Matyja napisał książkę o Krakowie. Czy raczej po Krakowie widzianym z perspektywy jego głównej nekropolii. Spaceruje po Cmentarzu Rakowickim i próbuje z nagrobków wyczytać społeczną historię miasta. Kto był ważny i rządził, a czyj los przebiegał na uboczu. Co było siłą miasta, a co jego słabością. Jak przebiegała dystrybucja prestiżu. I wreszcie: czy z biografii mniej lub bardziej zasłużonych Krakowian nie wynurza się jakaś prawda, która została przez oficjalny obieg niezauważona, czy wręcz wyparta? To ostatnie sugeruje, że kroi się skandal. Przyjeżdża profesor z Warszawy, nie respektuje lokalnych zasad i węszy.
Czy tak jest w istocie? Na pewno nie poszedł Matyja drogą niesławnego Marcina Kąckiego i nie demaskuje mieszczańskiej hipokryzji. Nie rozprawia się też z lokalnymi układami — Miasto zero to literatura cmentarna i z definicji współczesności jest w niej niewiele. Nie ma też obaw, że poszedł drogą ludowych historyków Polski i portretuje miasto jako akt nieustannej klasowej i płciowej przemocy. To subtelniejsza literatura.Zacznijmy od tego, co się Matyi udało. Tak, Kraków ma sporo z mentalności małego miasteczko, przez co nie radzi sobie ze swoją wielkością i nie potrafi wykrzesać pomysłu nad siebie innego niż trwanie i celebrowanie przeszłości. Prawdą jest, że miejskie elity żyją rytuałami i hierarchiami, których geneza sięga Rzeczypospolitej Krakowskiej, a które trwają, choć wszystko inne poszło w zapomnienie. Wreszcie faktycznie w każdej epoce politycznej Kraków pragnął przede wszystkim autonomii, a jeśli jej nie dostał, to elity próbowały udawać przed sobą, że są trochę obok systemu. Jest tu też wielki kompleks Warszawy.
Widać też jednak, że aby ta wielka synteza krakoskości się udała, musi Matyja sporo podciągnąć pod tezę, a jeśli się to nie uda, to zbyć jako sytuację wyjątkową (a zatem nie zaburzającą głównej tezy).
Zaczyna się to już od obranej metody. Wprawdzie autor doskonale wie, że to, czy komuś na miejsce spoczynku przypadły Rakowice, czy może Salwator, Tyniec, o zgrozo Grębałów, czy wręcz cmentarz w jakiejś innej miejscowości, od dawna nie decydują ani przepisy, ani wola jakiejś „grupy trzymającej miasto”, to i tak fakt, gdzie kto leży, uznaje emanację sytuacji społecznej. Ba, Matyja pisze otwarcie, że przez trzymanie się Rakowic, umyka mu żydowska część tożsamości miasta — ale cóż, on idzie dalej, a czytelnik musi z tym żyć.
Nieco podobne problemy stwarza okres PRL. Najpierw czytamy zarzut, że tę epokę Krakowianie wyparli z pamięci, jakby poza budową Nowej Huty i wyborem papieża-Polaka nie wydarzyło się tu nic istotnego, po czym treści wynika, że tak w istocie było. W mieście pozbawionym samorządności, oddanym w zarząd partyjniaków z drugiego czy nawet trzeciego rzędu, w którym decyzje przychodziły w kopercie z Warszawy, albo podejmowała je anonimowo biurokracja, niewiele jest do zapamiętania. Ktoś się upomni może o Piwnicę pod baranami, Tygodnik powszechny albo Tadeusza Kantora, ale te elementy krakowskiej tożsamości Matyję nie interesują, bo albo twórców pogrzebano na innym cmentarzu, albo wpadają w szeroką kategorię rzeczy pomijalnych, albo Matyja twierdzi, że skoro miasto dba o coś tylko symbolicznie, na papierze, to i on nie musi (choćby Kantorowi zbudowano olbrzymie muzeum nad Wisłą, a Wydawnictwo Literackie wespół z Michałem Rusinkiem dbali o podtrzymywanie publicznego kultu Wisławy Szymborskiej).
Ponadto dostaje się też legendzie Krakowa jako miasta opozycyjnego. Na przykładzie dzienników Karola Estreichera książka dowodzi, że sprzeciw wobec znienawidzonej komuny był z reguły prywatny, a w publicznie dbano o poziom życia, należyte dochody i święty spokój. To niewątpliwie prawda, ale dotyczą nie jednego miasta i nawet nie PRL, ale każdego narodu żyjącego pod dyktaturą. Można oczywiście żądać bezwzględnego oporu i bojkotu, ale to dalekie od temperamentu autora.
Różnych przemilczeń i niekonsekwencji w tej przecież dobrej faktograficznie książce jest bez liku. Nie sposób ich wymienić po kolei. Skończę więc na tym, które najlepiej pokazuje, dlaczego mam z Miastem zero taki problem. Na stronie 162 Matyja na przykładzie nowohuckich dzieci zaprzecza słowom Andrzeja Chwalby, jakoby przyjezdni łatwo się w Krakowie asymilowali. Czyli Kraków miastem zamkniętym na przyjezdnych. Ale już na stronie 238, kiedy mowa o akceptowaniu obcych, Matyja stwierdza, że pod tym względem Kraków radzi sobie całkiem nieźle. Która teza o mieście jest w końcu prawdziwa?
Żeby nie było, że otrzymaliśmy tylko serię wzajemnie sprzecznych zarzutów i pretensji, książkę kończy skromna propozycja programu pozytywnego. Oto Kraków jest w punkcie zerowym, może wreszcie zdefiniować się na nowo, porzucić przeszłość i małomiasteczkowość, a wyruszyć w drogę ku metropolitarnej, światowej przyszłości, dostrzec treść kapitalistycznego wyzwania. Jeśli dodać do tego zamieszczony w rozdziale drugim cytat z Agaty Bielik-Robson współczesność wydaje się znużona historią (...) pragnie ahistoryczności, wychodzą z tego szczere, ale jednak dobre rady pana dziadka. Człowieka, którego pomysły były może dobre w zamierzchłych latach 90. Dziś w modzie jest celebrować dziedzictwo i tożsamość, a nie wierzyć, że wystarczy eksperckość i import specjalistów z peryferiów, a odniesiemy sukces.
Dlaczego to piszę? Dlaczego tak piszę? Jestem z Krakowa, konkretnie z Nowej Huty. To drugie lubię podkreślać w ramach celebrowania własnej autonomii. Zresztą większe uprzedzenia do Huty widziałem u przyjezdnych, niż zasiedziałych Krakowian. Kiedy Matyja wyrzuca poczucie wyższości Estreicherowi (szczęśliwie jeden jedyny raz, kiedy zniża się do roli ludowego historyka Polski), porównując jego luksusy ze znojem Nowohucian, wzruszam ramionami. My mieliśmy przynajmniej centralne ogrzewanie i łazienki w mieszkaniach, rzeczy w kamienicznym Śródmieściu nie takie oczywiste. A jeśli chodzi o infrastrukturę, to wciąż pobijamy wszystko, co w Krakowie powstało, od Bolesława Wstydliwego, po współczesną deweloperkę. Z drugiej strony jakby nas Kraków nie lubił, jego bliskość uratowała w latach 90 od losu Bytomia, Wałbrzycha i innych przemysłowych miast zaoranych przez transformację. Wreszcie z trzeciej strony: ja też mam rodzinę na Cmentarzu Rakowickim, konkretnie krewnych babci, której rodzina od dawien dawna krążyła między miastem, a wsią, zależy gdzie akurat była praca. Nigdy nie byłem na ich grobach. Prawdziwi bliscy, ci, których pamiętam, leżą na Grębałowie i Batowicach. Lubię to miasto, ale nieraz złorzeczę na jego niedookreśloność i bezwładność. Tak jak Matyja. Inaczej jednak widzę krakowską siłę i słabości. Może dlatego, że on, wbrew deklarowanemu poszukiwaniu ogółu, skupił się na szczególe, jednym reprezentacyjnym, ale wcale nie reprezentatywnym zbiorze mogił i postanowił wysnuć z niego jakąś „ogólną teorię miasta.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz