wtorek, 13 maja 2025

O "Wrześniu" Tomasza Pacyńskiego

Sięgnąłem po Wrzesień z dwóch powodów. Po pierwsze, poczułem zmęczenia wałkowanym od kilku lat w publicystyce prawoskrętem polskiej fantastyki. Żeby jeszcze coś ciekawego z tego wynikało, a nie wałkowanie po raz n-ty trzech książek. Pacyński był tam czasem wspominany na marginesie jako ten, który stał w opozycji do hurrapatriotycznej, wolnorynkowej, religianckiej większości, ale żeby skorzystać z okazji i przypomnieć, co właściwie pisał — na to lewicowym koryfeuszom brakowało jakoś czasu. Zbyt zajęci są kolejnym demaskowaniem Achai.

Drugi zaś powód jest taki, że bardzo chciałem sprawdzić jak się czyta Wrzesień w drugim roku wojny na wschodzie. Rosja w najbrutalniejszy ze sposobów postanowiła powiedzieć „sprawdzam” wizjom płynącym z fantastycznych bojewików, a miałem niejasne wspomnienia sprzed dwudziestu blisko lat, że powypisywał w swoim opus magnum rzeczy proszące się o taką konfrontację.

Zacznijmy od tego, że Pacyński ewidentnie fazował na Sapkowskiego.
Wrzesień ma podobną strukturę, jak dwa ostatnie cyklu wiedźmińskiego. Zasadnicza akcja jest przepleciona z szeregiem retrospekcji i zmian perspektywy, które zapętlają się coraz bardziej i bardziej. Pod koniec mamy wręcz tak (nie rozrysowywałem dokładnie), że główny wątek nieoczekiwanie staje się kolejną retrospekcją, tym razem finału, który z kolei został poszatkowany w sposób, który przypomina narrację filmową. Nie mam nic przeciwko takim zagrywkom, ale Sapkowski (którego i tak sporo czytelników krytykowało) zaczął się bawić formą dopiero kiedy całą resztę, od motywacji bohaterów po geopolitykę, wyłożył w sposób tradycyjny. Pacyński natomiast, mając ledwo 280 stron, wrzuca na karuzelę bez ostrzeżenia. Wyjątek stanową prolog i epilog, które mogłyby się obronić jako samodzielne opowiadania. Zwłaszcza prolog, który aż do ostatnich słów całkiem skutecznie utrzymuje w przeświadczeniu, że mamy do czynienia z rozrachunkowym utworem o 1939. Takim, jaki mógł powstać w Polsce tuż przed albo tuż po socrealizmie. Jednym zdaniem: przydałby się tu asertywny redaktor, nie zniechęcajmy się jednak, bo siłą Pacyńskiego nie są słowa, ale emocje, które wpakował na karty Września.

Fabularnie — to jest chyba podszyty goryczą retelling Komu bije dzwon, z Robertem Jordanem rozpisanym na dwóch bohaterów i właściwą mieszkańcowi naszej części świata konstatacją, że beznadziejnej akcji nie wystarczy bycie beznadziejną. Ona musi być jeszcze prowokacją.

Al przejdźmy do szczegółów, bo one są najciekawsze. Na przykład: kiedy toczy się akcja? Tropów mamy sporo: wspomniani z nazwiska jako żyjący są Łukaszenka i Ozzy Osbourne, a urodzony w 1970 Paweł vel Frodo nie jest staruszkiem, tylko sprawnym mężczyzną, więc nasze czasy, połowa trzeciej dekady, to raczej górna granica przedziału, który Pacyński obmyślił. Dolna granica jest jeszcze ciekawsza: polska agresja na Litwę zbiega się z Igrzyskami Olimpijskimi w Pekinie. Więc albo 2022 i porażająco trafna zbieżność z rosyjską agresją na Ukrainę, albo 2008, o których to igrzyskach Pacyński wiedział, bo ich organizację ogłoszono w 2001, czyli akurat wtedy, kiedy pisał powieść. Ta data jednak rodzi jednak pewien problem socjologiczny, bo oznacza, że Pacyński w środku rządów Leszka Millera zakładał, że tylko chwila wystarczy, by Polska zamieniła się w bojkotowaną przez świat narodowo-katolicką dyktaturę.

I chyba jest parę tropów, które tę chronologię potwierdza. Frodo mówi, że nas wypieprzyli z NATO i przedsionka Brukseli, a były minister, brodaty staruszek z fajeczką, którego spotyka w obozie dla internowanych to ani chybi Bronisław Geremek (pytanie dodatkowe: kim jest zatem były prezenter telewizyjny, sługus reżimu, który popadł w niełaskę i wygrzebano mu nieprawomyślne pochodzenie? Domyślam, że też ktoś realny, ale nie potrafię wydedukować). To by jednak znaczyło, że autor w swojej ocenie rzeczywistości był bardzo radykalny, nawet jak na dzisiejsze standardy.

Chyba dlatego właśnie młoda fantastyczna lewica nie kwapi się mianowania Pacyńskiego swoim patronem, albo chociaż prekursorem. To jest radykalizm, ale w swej zawziętości bardzo staromodny. Prawicowym fantastom zarzuca się, że są archaiczni w każdej koncepcji, która im się nie podoba (Unia, ekologia, feminizm itp.) widzą PRL w przebraniu. Pacyński podobnie, kiedy pisze o antysemickiej czystce w Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, po prostu przepisuje marzec 1968, tylko portret Gomułki zastępuje krucyfiksem. Młody fandom zapewnie skupiłby się na systemowej homo- i transfobii faszystowskiego reżimu, starszy kolega tę istotną sprawą zamyka jednym zdaniem (w którym nota bene wrzuca kryptocytat z tytułu katolickiego czasopisma Powściągliwość i praca). Nie ma u niego właściwie wcale o kapitalizmie, korporacjach czy wyzysku. Polskę do rozruchów głodowych doprowadziły pielgrzymki i etaty dla kapelanów.

Na marginesie: między słowami ukrył się jeszcze jeden rozdźwięk między nowym, lewicowym fandomem fantastyki, a fantastycznymi lewicowcami średnio-starszego pokolenia (do którego zaliczyłbym Sapkowskiego oraz... Ziemiańskiego). Starzy nie ufają społeczeństwu. Społeczeństwo u nich jest z reguły ciemne, gnuśne, a jak się powie na jakiś wysiłek, to przeważnie chodzi o pogrom. Stoją po stronie jednostki i to bardzo konkretnej: inteligenta, który długo stał z boku wydarzeń, ale w końcu sięga po miecz albo karabin pokazuje czynem, że ma moralną rację. Młodzi fantaści pokładają nadzieję w zbiorowości. Tym, co według nich ocali przed kapitalizmem, fanatykami i zmianą klimatu jest wspólnota (byle nie Kościół ani rodzina; te są na cenzurowanym). W wiedźminopodobnych samotnikach widzą raczej przykry spadek po dziadocenie.

Wszystko to jednak blednie przy najbardziej problematycznym aspekcie „Września”, który można sprowadzić do jednego słowa: Rosja. W słynnej negatywnej recenzji[1] z Nowej Fantastyki 05/2003 Maciej Parowski zauważa z niechęcią, że Pacyński najgorsze przypisuje Polakom, a dla Rosjan znalazł ciepłe słowa. W jeszcze bardziej słynnej Wyobraźni po prawej stronie (2010) Jacek Dukaj komentuje, że wg. Pacyńskiego (...) a zarzewia wolności i braterstwa szukać trzeba na Wschodzie. To wszystko jednak głosy dość stare, a nam wszystko przewartościował poranek 24 lutego 2022.

I cóż, odpowiadając na pytanie zadane na początku, „Wrzesień” dzisiaj czyta się co najmniej dziwnie. I nie chodzi o oburzenie nikczemną rolą, jaką pełni w książce Polska, podczas gdy w realu, mimo wszystkich swoich wad, stanęliśmy po stronie demokracji, wolności, obronie słabszego i miłości bliźniego. To drobiazg, który wypominać mogą jedynie ludzie małostkowi. Naprawdę boli to, co Pacyński robi z Rosją. Kiedy powieściowa Rosja wchłania Krym i wasalizuje Ukrainę z Białorusią, jest to podane bez komentarza, jak naturalna kolej rzeczy, powieściowych Amerykanów za ich imperializm i żądzę ropy nienawidzą wszyscy łącznie z Izraelem (sic). W skali mikro podobnie: nierówności, grodzone osiedla dla nowej elity, czy kolaboracyjna przemoc z zabijaniem bezprizornych rumuńskich dzieci włącznie to domena amerykańskiej strefy okupacyjnej. Po rosyjskiej stronie Bugu natomiast, oddajmy głos autorowi: swojski bałagan i nieudolność, z którymi dawało się żyć. Żadnego przywracania demokracji, reedukacji, śledztw i sądów. Sprawiedliwie rozłożona bieda, nie większa i nie mniejsza niż w całej Rosji, Wszyscy jednakowo wygłodzeni, rosyjscy żołnierze, litewscy osadnicy i miejscowi. Brak kontrastów jak w centralnej Polsce, ogrodzonych drutem dzielnic dla tych, którzy załapali się do nowej władzy, ochotniczych oddziałów policji, brak represji. Tylko wspólna bieda i wspólne złodziejstwo (...) Wybrałeś jednego okupanta, uważając, że jest lepszy. Bo jest…

Dziwnie się to czyta, kiedy wiemy już, jak wygląda rosyjska sztuka wojenne w XXI wieku. Po Buczy, po Mariupolu, po bombach spadających na Kijów, Charków, Kramatorsk. Po rozstrzeliwaniu rannych jeńców w ruinach Awdiejówki. We „Wrześniu” Tomasza Pacyńskiego jedynych zbrodni wojennych dopuszczają się Amerykanie. Rosjanie są na to zbyt bałaganiarscy i pragmatyczni.

Przez tę gloryfikację Pacyński potyka się nawet tam, gdzie coś trafnie przewidział. Kończąca powieść wojna opiera się na podobnych założeniach, co agresja 2022 roku. Chcąc wywołać efekt zaskoczenia, Rosjanie pomijają podręcznikowe zasady, nie podciągają pod granicę składów paliwa i amunicji, a koncentrację ukrywają przedłużającą się zimową wymianą jednostek. Jak w prawdziwym życiu, tylko, że powieści tylko Bradleye i Ambramsy nie mają szans w starciu najnowszymi osiągnięciami moskiewskiej techniki wojskowej, a co przeżyło, przemieli artyleria.

To też dziwnie się czyta w 2025.

Jaki jest więc Wrzesień? Na pewno wart lektury, choć pewnie nie z powodów, jakie wyobrażał sobie przedwcześnie zmarły autor. Na pewno jest powieścią szczerą i niewyrachowaną. Na pewno całkowicie osobną na tle polskiej fantastyki i przez to pomijaną. Publicyści od grzebania w szczegółach wolą proste diagnozy i jeszcze prostsze recepty. Być może lepiej się będzie Wrzesień czytać fandomowym konserwatystom (jeśli przetrawią początkowe oburzenia) niż fandomowym progresistom (którym, po początkowej aprobacie, zaczną się nasuwać niewygodne pytani). Pozostali natomiast mogą się zastanowić, gdzie literacko i światopoglądowo byłby Tomasz Pacyński, gdybyśmy nie stracili go u progu wielkiej kariery.

1Recenzja Września dzieła stronę z ambiwalentnym przyjęciem „Achai” przez samego Jacka Dukaja. Ciekawe rzeczy działy się wtedy w światku SF/F.

czwartek, 8 maja 2025

O "Mieście zero" Rafała Matyi

Rafał Matyja napisał książkę o Krakowie. Czy raczej po Krakowie widzianym z perspektywy jego głównej nekropolii. Spaceruje po Cmentarzu Rakowickim i próbuje z nagrobków wyczytać społeczną historię miasta. Kto był ważny i rządził, a czyj los przebiegał na uboczu. Co było siłą miasta, a co jego słabością. Jak przebiegała dystrybucja prestiżu. I wreszcie: czy z biografii mniej lub bardziej zasłużonych Krakowian nie wynurza się jakaś prawda, która została przez oficjalny obieg niezauważona, czy wręcz wyparta? To ostatnie sugeruje, że kroi się skandal. Przyjeżdża profesor z Warszawy, nie respektuje lokalnych zasad i węszy.

Czy tak jest w istocie? Na pewno nie poszedł Matyja drogą niesławnego Marcina Kąckiego i nie demaskuje mieszczańskiej hipokryzji. Nie rozprawia się też z lokalnymi układami — Miasto zero to literatura cmentarna i z definicji współczesności jest w niej niewiele. Nie ma też obaw, że poszedł drogą ludowych historyków Polski i portretuje miasto jako akt nieustannej klasowej i płciowej przemocy. To subtelniejsza literatura.

Zacznijmy od tego, co się Matyi udało. Tak, Kraków ma sporo z mentalności małego miasteczko, przez co nie radzi sobie ze swoją wielkością i nie potrafi wykrzesać pomysłu nad siebie innego niż trwanie i celebrowanie przeszłości. Prawdą jest, że miejskie elity żyją rytuałami i hierarchiami, których geneza sięga Rzeczypospolitej Krakowskiej, a które trwają, choć wszystko inne poszło w zapomnienie. Wreszcie faktycznie w każdej epoce politycznej Kraków pragnął przede wszystkim autonomii, a jeśli jej nie dostał, to elity próbowały udawać przed sobą, że są trochę obok systemu. Jest tu też wielki kompleks Warszawy.

Widać też jednak, że aby ta wielka synteza krakoskości się udała, musi Matyja sporo podciągnąć pod tezę, a jeśli się to nie uda, to zbyć jako sytuację wyjątkową (a zatem nie zaburzającą głównej tezy).

Zaczyna się to już od obranej metody. Wprawdzie autor doskonale wie, że to, czy komuś na miejsce spoczynku przypadły Rakowice, czy może Salwator, Tyniec, o zgrozo Grębałów, czy wręcz cmentarz w jakiejś innej miejscowości, od dawna nie decydują ani przepisy, ani wola jakiejś „grupy trzymającej miasto”, to i tak fakt, gdzie kto leży, uznaje emanację sytuacji społecznej. Ba, Matyja pisze otwarcie, że przez trzymanie się Rakowic, umyka mu żydowska część tożsamości miasta — ale cóż, on idzie dalej, a czytelnik musi z tym żyć.

Nieco podobne problemy stwarza okres PRL. Najpierw czytamy zarzut, że tę epokę Krakowianie wyparli z pamięci, jakby poza budową Nowej Huty i wyborem papieża-Polaka nie wydarzyło się tu nic istotnego, po czym treści wynika, że tak w istocie było. W mieście pozbawionym samorządności, oddanym w zarząd partyjniaków z drugiego czy nawet trzeciego rzędu, w którym decyzje przychodziły w kopercie z Warszawy, albo podejmowała je anonimowo biurokracja, niewiele jest do zapamiętania. Ktoś się upomni może o Piwnicę pod baranami, Tygodnik powszechny albo Tadeusza Kantora, ale te elementy krakowskiej tożsamości Matyję nie interesują, bo albo twórców pogrzebano na innym cmentarzu, albo wpadają w szeroką kategorię rzeczy pomijalnych, albo Matyja twierdzi, że skoro miasto dba o coś tylko symbolicznie, na papierze, to i on nie musi (choćby Kantorowi zbudowano olbrzymie muzeum nad Wisłą, a Wydawnictwo Literackie wespół z Michałem Rusinkiem dbali o podtrzymywanie publicznego kultu Wisławy Szymborskiej).

Ponadto dostaje się też legendzie Krakowa jako miasta opozycyjnego. Na przykładzie dzienników Karola Estreichera książka dowodzi, że sprzeciw wobec znienawidzonej komuny był z reguły prywatny, a w publicznie dbano o poziom życia, należyte dochody i święty spokój. To niewątpliwie prawda, ale dotyczą nie jednego miasta i nawet nie PRL, ale każdego narodu żyjącego pod dyktaturą. Można oczywiście żądać bezwzględnego oporu i bojkotu, ale to dalekie od temperamentu autora.

Różnych przemilczeń i niekonsekwencji w tej przecież dobrej faktograficznie książce jest bez liku. Nie sposób ich wymienić po kolei. Skończę więc na tym, które najlepiej pokazuje, dlaczego mam z Miastem zero taki problem. Na stronie 162 Matyja na przykładzie nowohuckich dzieci zaprzecza słowom Andrzeja Chwalby, jakoby przyjezdni łatwo się w Krakowie asymilowali. Czyli Kraków miastem zamkniętym na przyjezdnych. Ale już na stronie 238, kiedy mowa o akceptowaniu obcych, Matyja stwierdza, że pod tym względem Kraków radzi sobie całkiem nieźle. Która teza o mieście jest w końcu prawdziwa?

Żeby nie było, że otrzymaliśmy tylko serię wzajemnie sprzecznych zarzutów i pretensji, książkę kończy skromna propozycja programu pozytywnego. Oto Kraków jest w punkcie zerowym, może wreszcie zdefiniować się na nowo, porzucić przeszłość i małomiasteczkowość, a wyruszyć w drogę ku metropolitarnej, światowej przyszłości, dostrzec treść kapitalistycznego wyzwania. Jeśli dodać do tego zamieszczony w rozdziale drugim cytat z Agaty Bielik-Robson współczesność wydaje się znużona historią (...) pragnie ahistoryczności, wychodzą z tego szczere, ale jednak dobre rady pana dziadka. Człowieka, którego pomysły były może dobre w zamierzchłych latach 90. Dziś w modzie jest celebrować dziedzictwo i tożsamość, a nie wierzyć, że wystarczy eksperckość i import specjalistów z peryferiów, a odniesiemy sukces.

Dlaczego to piszę? Dlaczego tak piszę? Jestem z Krakowa, konkretnie z Nowej Huty. To drugie lubię podkreślać w ramach celebrowania własnej autonomii. Zresztą większe uprzedzenia do Huty widziałem u przyjezdnych, niż zasiedziałych Krakowian. Kiedy Matyja wyrzuca poczucie wyższości Estreicherowi (szczęśliwie jeden jedyny raz, kiedy zniża się do roli ludowego historyka Polski), porównując jego luksusy ze znojem Nowohucian, wzruszam ramionami. My mieliśmy przynajmniej centralne ogrzewanie i łazienki w mieszkaniach, rzeczy w kamienicznym Śródmieściu nie takie oczywiste. A jeśli chodzi o infrastrukturę, to wciąż pobijamy wszystko, co w Krakowie powstało, od Bolesława Wstydliwego, po współczesną deweloperkę. Z drugiej strony jakby nas Kraków nie lubił, jego bliskość uratowała w latach 90 od losu Bytomia, Wałbrzycha i innych przemysłowych miast zaoranych przez transformację. Wreszcie z trzeciej strony: ja też mam rodzinę na Cmentarzu Rakowickim, konkretnie krewnych babci, której rodzina od dawien dawna krążyła między miastem, a wsią, zależy gdzie akurat była praca. Nigdy nie byłem na ich grobach. Prawdziwi bliscy, ci, których pamiętam, leżą na Grębałowie i Batowicach. Lubię to miasto, ale nieraz złorzeczę na jego niedookreśloność i bezwładność. Tak jak Matyja. Inaczej jednak widzę krakowską siłę i słabości. Może dlatego, że on, wbrew deklarowanemu poszukiwaniu ogółu, skupił się na szczególe, jednym reprezentacyjnym, ale wcale nie reprezentatywnym zbiorze mogił i postanowił wysnuć z niego jakąś „ogólną teorię miasta.”

niedziela, 4 maja 2025

O "Mgle" Anny Brzezińskiej

Szkoda, że Wodę na sicie czytałem tak dawno i nie mam czasu na ponowną lekturę pod kątem komparatystyczny, bo we Mgle Brzezińska nie tylko wraca do swojego pseudowłoskiego świata, ale wchodzi na podobne ścieżki, jeśli chodzi i tematy czy formę. Na szczęście nie są to powieści na tyle podobne, żeby mieć nieprzyjemne poczucie powtórki. Po prostu autorka znowu pisze wariację na ulubiony temat oraz instrument.

Według wielokrotnie powtarzanej opowieści, kiedy Brzezińska otrzymała Zagrodę Zajdla za opowiadanie „A kochał ją, że strach”, miała zakrzyknąć „niech żyje fantastyka rozrywkowa!.” To tylko anegdota (choć nigdy nie zdementowana przez bohaterkę), ale nieźle podkreśla kontrast, jaką drogę artystyczną Brzezińska przebyła i dlaczego od jej ostatnich powieści odbija się wielu czytelników fantastyki pisanej „po bożemu.” Długie zdania, brak dialogów, fabuła składając się w większości z samych dygresji, a zamiast świętej w literaturze popularnej zasady, że akcja ma pierwszeństwo przed opisem, połowę tego, co czytamy, trzeba odczytywać jako zapis stanów psychicznych niewiarygodnego ( nieprzyjemnego narratora).

Ale ma to wszystko sens. Często w fandomowych dyskusjach pada opinia, że dawna fantastyka potrafiła być zwięzła. Najlepsze jej przedstawicielki były często opowiadaniami na kilka-kilkanaście stron, a i powieści rzadko przekraczały 250. I to potrafiło pomieścić bohaterów, świat, fabułę i pointy, które zapamiętywało się na lata. Dziś natomiast mamy powieściowe kobyły, które w pierwszym tomie potrafią ledwo zarysować sytuację fabularną, bo na akcję trzeba poczekać do drugiego. Gdyby konspekt Mgły dać koryfeuszom współczesnej fantasy, wyszłoby coś takiego właśnie. A wyobrażanie sobie, jak wyglądałaby hipotetyczna The Mist takiej Rebekki Kuang (przepraszam, bardziej od godzin spędzonych nad Babelem żałuję, że powinienem go dokończyć) to rodzaj perwersyjnej zabawy. Brzezińska natomiast sięgnęła po narzędzia rzadziej stosowane w fantasy, żeby wrócić do korzeni.

Nie tylko formą Mgła idzie pod prąd. Z pozoru to powieść inspirowana autentycznym rozkładem społecznym włoskich miast z przełomu średniowiecza i renesansu, podczas której  czytelnik powinien raz co raz łapać się za głowę z okrzykiem „to jest jak u nas!” Brzezińska w kilku wywiadach rzuca nawet tropy w rodzaju kryzysu demograficznego, czy chciwych mistrzów cechowych, kompensujących sobie kryzys gospodarczy koncentrowaniem kurczącego się kapitału. O wątku uchodźców czy nadciągającej wojny nawet się nie będę rozpisywał. Można pomyśleć, że mamy do czynienia z książką napisaną pod potrzeby młodofantastycznego  czytelnika. Z antytezą wyklinanego dziaderstwa spod znaku autorów z Fabryki Słów, czy tego, co w latach 90. puszczała na swoich łamach Nowa Fantastyka. Tymczasem Anna Brzezińska wykręca wszystkim wpychającym ją w rolę ciotki rewolucji taki numer, że potwierdza wszystkie diagnozy, czy świat jest zły i dlaczego, by opowiedzieć historię skalibrowaną na doprowadzenie wszystkich rewolucjonistów do białej gorączki. Z narratora/narratorów żaden buntownik, tylko ktoś motywowany prywatą, a pogarda do możnych nie wyrównuje mu się empatią wobec wykluczonych, nie ma tu nadziei na przełamanie zaklętego kręgu przemocy i ze świecą szukać postaci kobiecej sprawczej czy podmiotowej. Jednym słowem: reakcjonizm, tylko ukwiecony elementami fantastyki wyjętymi z folkloru.

O ironio, Mgła niebywale przypomina pod tym względem Baśń o wężowym sercu Radka Raka, książkę, która nie przypadła progresywnemu czytelnikowi do gustu właśnie za powyższe odstępstwa od założeń programowych. Ciekawe, czy wybaczy Brzezińskiej.