poniedziałek, 4 września 2017

Co jest nie tak z netfliksowym Notatnikiem śmierci?

O rety, gdyby nowa wersja Death Note była głównym powodem, dla którego kupiłem abonament Netfliksa, to bym był bardzo zły. Na szczęście z radością oglądam tam inne rzeczy (choć do ideału wciąż daleko — polskim użytkownikom nie dano szansy oglądać na bieżąco 3 sezonu Ricka i Morty'ego, omija nas sporo filmów, a że Brytyjczycy już mają Farcę, a my nie, to mały skandal).
Może przesadzam, ale anime z 2006 było czymś na kształt przeżycia pokoleniowego. Oglądało się je jak Lostów czy Prison Break, przeżywało, omawiało w podgrupach. Robienie po latach amerykańskiej wersji aktorskiej (nie widziałem jeszcze filmów japońskich — a, jak sprawdziłem, były dwie części, spinoff o L oraz miniserial) było ryzykownym przedsięwzięciem. Po ostatnim Ghost in the Shell czy Dragon Ballu sprzed paru lat trudno było o brak sceptycyzmu.
Niemniej zasiadając przed ekranem postanowiłem być wobec filmu i siebie uczciwy. W końcu adaptacja nie polega na powtarzaniu scena po scenie, a oryginalne anime nie było wolne od wad. Ewentualne zmiany postanowiłem brać za dobrą monetę — czasem wręcz warto pójść swoją drogą.
Po godzinie i czterdziestu minutach nie mogłem uwierzyć, jak to zmarali. Ze wszystkich możliwości, jakie dają proste przecież założenia wyjściowe, Amerykanie postanowili nakręcić , sam nie wiem, Koszmar minionego lata? Któryś z tych młodzieżowych thrillerów, które oglądałem wieczorami na Polsacie?
Po pierwsze: wspomniane reguły. W wersji animowanej zasady działania notatnika były proste, a kolejne wypływały niespiesznie i z odpowiednim wyprzedzeniem. A nawet jeśli nie, to wydawało się to naturalne. U Amerykanów mamy wrażenie, że reguły wymyślane są ad hoc, kiedy scenarzyści muszą dać kopniaka fabule.
Po drugie: bohater. Oryginalny Light Yagami był geniuszem. Netfliksowy Light Turner to typowy horrorowy cwaniaczek, który nie wie, z jakimi mocami zadziera. Na początku nawet ma jakieś osiągnięcia, ale szybko sytuacja wymyka mu się z rąk, a to, co miało być super, zamienia się w zagrożenie. W kłopoty wpędza go nie pycha, nie geniusz śledzącego go detektywa (o tym za chwilę), ale własna nieporadność.
Po trzecie: L. Death Note jest kryminałem. Fantastycznym oraz takim, w którym znamy tożsamość sprawcy, ale wciąż kryminałem. Frajdę z oglądania rodziło obserwowanie jak dwóch równorzędnych przeciwników ze sobą walczy. Obserwowanie dedukcji L. Tymczasem w filmie nie ma ani jednego, ani drugiego. L nie błyszczy żadnym specjalnym geniuszem — porównajcie, jak w anime odkrył, gdzie mieszka Kira i jak to zweryfikował, z analogicznym epizodem w filmie.
Po trzecie b: podobnie słabo wyglądają fortele Lighta, z rozpracowaniem agentów FBI na czele. W oryginale była to ryzykowne, ale perfekcyjnie przeprowadzona operacja. Jej wynik, a zwłaszcza epilog definiowały charakter bohatera, a nas, widzów, zostawiały z konstatacją, że kibicowaliśmy (i być może nadal kibicujemy) zimnokrwistemu psychopacie. W wersji netfliksowskiej cały ten fragment zmarnowano w imię twistu.
Po czwarte: twist. Jak już wspominałem, nie miałem nic przeciwko zmianom w fabule. To byłoby nawet ciekawe napisać alternatywny Notatnik śmierci. Inaczej podchodzący do spraw, albo podsuwający takie same sprawy, ale innym ludziom. Nowy Light wcale nie musiał być klonem starego — zwłaszcza, że nadludzcy psychopaci trochę się już przejedli. W filmie nowym pomysłem było dodanie do gry trzeciego gracza (w anime analogiczna postać była tylko niezbyt mądrym fanem Kiry). Taka fabuła miałaby sens (na co dowodem doskonałe Podwójne ubezpieczenia Bily'ego Wildera), gdyby tylko scenarzysta z reżyserem mieli dość pomyślunku i konsekwencji, żeby ją umiejętnie poprowadzić. A tak zamiast precyzyjnej podbudowy pod nieoczekiwany zwrot akcji, dostajemy durnego licealistę i jego wyrywną dziewczynę.
Smutno na coś takiego patrzeć.

Post scriptum: za to netfliksowy IBoy okazał się udanym, niespodziewanie poważnym filmem oartym na najgłupszym pomyśle wyjściowym, jaki mógł przyjść do głowy. Chłopak dostaje cyberpunkowych supermocy po tym, jak do mózgu wbił mu się kawałek telefonu. A mimo to ogląda się z wielką satysfakcją.




3 komentarze:

  1. czyli cała nadzieja w battle angel aelita panów rodrigeza camerona ;) choć przyznaje że gdybym dostał kasę i miał decydować co by ekranizować to wybrałbym na start Gun Smith Cats dlaczego bo u samych podstaw to komedia akcji w stylu l80 coś co amerykanie umieli robić i nie wymaga to żadnych cudów gdyby to się udało wybrałbym kroniki wojen na lodoss to klasyczne fantasy RPG są smoki są walki jest romans jest ratowanie świata czyli coś co widz zachodni zna :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gun Smith Cats wydaje się dla Rodrigueza wręcz wymarzone:).
      Jeśli chodzi o Death Note, film spalił już na samym starcie główny bohater strzelający minki niczym młody klon Nicholasa Cage'a. To, co NC można wybaczyć, bo jest albo interesujący, albo interesujący inaczej przez mimowolna autoparodię, u młodego aktora wygląda bardziej niż fatalnie.

      Usuń
    2. A tak, scena objawienia się Shinigami była tak zła, że ją wyparłem z pamięci :)

      Usuń