piątek, 16 stycznia 2015

Zmierzch popkultury kontynentalnej

Na gikzie agrafek vel bosman plama napisał na ciekawy temat – na samozamknięcie się autorów gier w kilku sceneriach. Potem, już na swoim, z rzadka aktualizowanym (skąd ja to znam?) blogu podał jeden przykład settingu kompletnie przeoczanego i warunki. Przy okazji wspomniał o ciekawej książce 1913. Rok przed burzą, którą ja też polecam – taki Twardoch bez wątku fabularnego.
Przypomniało mi to jedną z wypowiedzi na listopadowym Serialkonie, o europejskich stacjach telewizyjnych, próbujących się przebić do szerokiej widowni, realizując seriale po angielsku. I o rodzimych autorach fantastyki, który jeszcze ćwierć wieku temu pisali o dziwnych, amerykopodobnych neverlandach, starannie unikając lokacji polskich.
A przecież nie zawsze tak było. Kiedyś Europa miała popkulturę. Czasem ślady po niej można oglądać w niedzielne popołudnia, kiedy TVP rzuci komedię z De Funesem, Bardotkę, albo Fanfana Tulipana. Jeszcze za De Gaulle'a Francja potrafiła dawać odpór inwazji, produkując mnóstwo własnego popu, który do tego potrafił się przebić za granicę – chociażby do nas. Swoje gigantyczne osiągnięcia mieli Włosi: horrory, kryminały, policyjne thrillery. A kiedy postanowili spróbować wybitnie amerykańskiego westernu, stworzyli całkowicie nową jakość.
Potem to umarło. Serio. Nie orientuję się, co teraz powstaje we Francji. Włoscy mistrzowie umarli bądź przeszli na emeryturę.
Można się cieszyć, że istnieje komiks, ale co z tego, kiedy Marvel podbija kina? Jeden Asterix na parę lat?
Popularna anegdota – podobno nieprawdziwa, ale co z tego, skoro fajna – opowiada, że Quentin Tarantino nauczył się rzemiosła filmowego, siedząc w wypożyczalni wideo i oglądając taśmowo spaghetti westerny i azjatyckie bijatyki. Dziś jego hipotetyczny następca nie miałby takiej szansy. Nawet gdyby powstały takie filmy, szybciej obejrzałby rimejk, niż oryginał. Szkoda.
A w ogóle skandalem jest, że w epoce paranormalnych procedurali nikt nie zrobił serialowgo Dylana Doga.

6 komentarzy:

  1. Teraz w tę niszę starają się wpisać Niemcy. Na niektórych telewizjach można trafić na cała masę niemieckich filmów i seriali - kryminalnych, bajkowych, komedii (!!!) itp. Kłopot w tym, że to w większości są to pod każdym względem kalki seriali i filmów amerykańskich.

    Francuzi wystrzelili z ekranizacjami Asterixa, zekranizowali też Lucky Lucka (zagrał go Jean Dujardin, który sprawia wrażenie, jakby starał się unieść francuską popkulturę na własnych barkach, zagrał przecież w mało u nas znanych filmach z serii OSS-117, które są świetnymi pastiszami kina szpiegowskiego a'la Bond - seria OSS 117 była zresztą francusko-włoską wersja Bonda w latach 60).

    W ogóle kino Włoskie i Francuskie ma się nieźle, ale jest chyba obecne głównie lokalnie. Hiszpanie mieli szansę zaszaleć i podbić świat, ale ich twórców wykupiło Holywood i chyba jest już po szansie. I tu pojawia się kłopot. Nawet, gdy w Europie zaczyna się ruch w popkulturze, zaraz przyjeżdża Ameryka i wykupuje co ciekawszych twórców.

    OdpowiedzUsuń
  2. Do Hiszpańskich seriali mam uraz - zaczynają się świetnie, ale zakończenia mają fatalne. Albo gorzej: gdzieś w drugiej połowie zamieniają się w autoparodię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie lubię mówienia forsie, kiedy pojawia się temat kultury, ale w tym przypadku chyba inaczej się nie da: z tego, co się orientuję, w tym przypadku winna jest nie nadbudowa, a baza. To znaczy kanały międzynarodowej dystrybucji kinowej, opanowane przez producentów z Hollywood.
      Czyli: problemem jest nie to. że w różnych częściach globu nie robią (dobrych) filmów/seriali, tylko – że nie trafiają one potem w kulturowy jet stream, który przeciągnąłby je przez światowe ekrany. Inna popularna a (chyba?) nieprawdziwa plotka głosi bowiem, że w takich Indiach w miesiąc powstaje więcej filmów niż w całej Europie przez rok ;-) – a kto o nich słyszał? Podobnież w Hong-Kongu, a i pewnie w innych częściach świata. Nawet w samych USA – połowa tego, co pokazują w Sundance, leci potem bodaj jedynie w małych kinach niezależnych, bo duże sieci kinowe są nastawione na hollywoodzkie molochy z kapitałem i umowami na wyłączność.
      mc

      Usuń
    2. Ten system dotyka już samych Amerykanów. Soderbergh zaczął robić seriale dla Netfliksa, gdyż nie było już miejsca dla jego filmów kinowych.

      Usuń
  3. A czy to nie jest kwestia pieniędzy - tj. łatwiej się przebić mediom tańszym w produkcji tak jak książki, a na superprodukcje stać tylko USA.

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak sobie kminię o lokalnej (pop)kulturze przez pryzmat gier i faktycznie, jeśli nie liczyć trzeciego Wiedźmina to jest z tym tak sobie. This War of Mine inspirowane było wojną na Bałkanach i dotyczy konfliktów zbrojnych jako takich. Enemy Front miało misje w Warszawie, ale poza tym też we Francji czy Niemczech. The Vanishing of Ethan Carter? Cała akcja w USA. Mousecraft? Lokacja nieokreślona. Dying Light? Motyw zombiaków ciężko uznać za polski. Ostatnie duże strategie poświęcone I RP okazały się jakościowo takie sobie albo były tworzone przez studia zagraniczne (Empire: Total War, Europa Universalis). Ogniem i Mieczem z kolei to raczej dodatek do Mount & Blade, aniżeli samodzielny tytuł (ok, technicznie nie wymaga podstawki, ale wiecie, o co mi chodzi).

    Wydaje mi się, że wśród powodów tego stanu rzeczy najistotniejszy jest jeden - te wszystkie gry robione są na rynek zagraniczny, a rynek zagraniczny nie jest zainteresowany naszymi lokalnymi specjałami. Ile osób na świecie zna historię Polski szlacheckiej, Powstania Warszawskiego czy Rozbiorów i byłaby w stanie docenić ich wykorzystanie w grze? Ile byłoby w stanie dostrzec w topielicy coś więcej, niż przemoczonego zombiaka? Druga Światowa jest w miarę dobrze znana, ale miast Normandii pokażmy Narwik albo Bałkany - albo Monte Cassino - i już mamy problem, bo to nie tak znane teatry wojenne jak zachodnia Europa albo Stalingrad.

    To trochę tak jakbym chciał zrobić grę na temat dziejów Mongolii. Czyngis Chan? Poproszę. Mongolia za Dwudziestolecia? A to wtedy działo się tam coś ciekawego?

    OdpowiedzUsuń