Kino i telewizja (nie wspominając o radiu i grach) próbowały
wielu podejść przy adaptowaniu przygód najsłynniejszego fikcyjnego
detektywa-konsultanta. Podstawową decyzją było wtedy, czy tworzymy na podstawie
kanonu coś nowego, czy też ekranizujemy wiernie. Pierwszej opcji próbowano
wielokrotnie, a największy sukces odniósł chyba najnowszy „Sherlock” od BBC.
Opcja druga jest mniej popularna, jakby filmowcy dobrze wiedzieli, że musieliby
się zmierzyć z materiałem, który mimo olbrzymiej atrakcyjności, nie poddaje się
tak łatwo celuloidowi.
Na pewno wiedział to rosyjski reżyser Igor Maslennikow, gdy
pracując pod koniec lat 70 w leningradzkiej wytwórni Lenfilm, po dłuższych
wahaniach, zdecydował się przyjąć skrypt dwuodcinkowego filmu telewizyjnego na
podstawie „Studium w szkarłacie”.
Maslennikow nie był specjalnym miłośnikiem Conan Doyle’a.
Skusiła go za to atmosfera, magiczność opowieści oderwanej od realiów
codziennego życia – oraz finezja scenariusza, który jako jeden z nielicznych
potrafił dobrze ustawić relacje między bohaterami.
Kluczem do dobrej adaptacji kanonu, uważał Maslennikow, jest
doktor Watson. W opowiadaniach i powieściach dzielny lekarz jest narratorem, w
filmach tę rolę odbiera mu oko kamery. Doktora jednak nie można usunąć, bo jest
kanoniczny. Zwykle więc jego postać redukowana była do comic reliefu, wicu
wetkniętego w poważny kryminał. Dopiero tekst Julija Dunskiego i Walerija Frida
czynił Watsona równorzędnego partnera i przyjaciela Holmesa. Dziś to standard,
wtedy – rzecz nieoczywista.
Przesłuchania trwały długo. Wreszcie wybrano najlepszego:
znakomitego aktora teatralnego Witalija Sołomina. Nie obyło się bez zgrzytów.
Sołomin wyglądał zbyt rosyjsko (ucieleśnienie stereotypu: jasne włosy, lekko
pyzate policzki, zadarty nos) i dopiero wąsy to zamaskowały.
Wybór idealnego Holmesa był prostszy. Wasilij Liwanowski
miał pociągłą, arystokratyczną twarz, wąski nos i włosy przyprószone siwizną.
Do tego grał już wcześniej u Maslennikowa, a w dzieciństwie zaczytywał się
opowiadaniami o Conan Doyle’a.
Osobnym problemem były plenery. Architektura brytyjska
zauważalnie różni się od kontynentalnej, a z rosyjską już zupełnie nie ma wiele
wspólnego. Na szczęście Lenfilm działał w Leningradzie/Petersburgu, najbardziej
europejskim z rosyjskich miast. Pełnym klasycystycznych gmachów i willi w stylu
angielskim. Drugim miejscem służącym wykreowaniu realiów dziewiętnastowiecznego
Londynu była Ryga. Nadbałtyckie miasto, przez kilka stuleci w kręgu wpływów niemieckich
i skandynawskich, już wcześniej „robiło zachód” w radzieckich produkcjach. I
tym razem wystarczyło wywiesić szyldy oraz wypuścić dorożki na brukowane ulice.
Wnętrz, których nie udało się znaleźć w naturze, wybudowano
od podstaw w studio. Wszystkie potrzebne rekwizyty, wiktoriańskie meble i
bibeloty pościągano z muzeów bądź kupiono w antykwariatach oraz targach
staroci. Anglicy, którzy po latach zobaczyli efekt, gratulowali Maslennikowi
wykonania niełatwego zadania.
„Sherlock Homes i doktor Watson” miał premierę w 1979 roku.
Wiąże się to z anegdotą: w scenie pierwszego spotkania doktora z detektywem
Holmes trafnie dedukuje, że Watson wrócił właśnie z Afganistanu. Dopiero po
zdjęciach twórcy zorientowali się, że te słowa nie przejdą przez cenzurę, Związek
Radziecki właśnie rozpoczął zbrojną interwencję w tym kraju. Naprędce więc
dograno do dialogu nową ścieżkę, w której Afganistan zastąpił bardziej
enigmatyczny „wschód”.
Watson wrócił więc do Londynu ze „wschodu”, nie Afganistanu.
Czy serial czymś jeszcze różni się od książkowego oryginału? Otóż i tak, i nie.
Maslennikow nie przeprowadzał rewolucji, ograniczając się do drobnostek, z których
największą były chyba zmiany w
kolejności. Na przykład umieścił treść opowiadania „Cętkowana wstęga” jako
interludium „Studium w szkarłacie”, dlatego w pierwszym odcinku dwaj
przyjaciele nie ruszają od razu rozwiązywać sprawy zwłok odnalezionych w
londyńskim pustostanie, ale najpierw odbywają wycieczkę na prowincję, gdzie
pomagają osaczonej pannie Helen Stoner.
Maslennikow myślał, że przygoda z Sherlockiem będzie
jednorazowa. Kiedy jednak serial dosłownie wymiótł ludzi z ulic, telewizja zażądała realizacji następnych
odcinków. Ekipa odłożyła na bok inne plany i już rok później odbyła się
premiera trzyczęściowych „Przygód Sherlocka Holmesa”.
Fabułę oparto na kolejnym kluczowym elemencie kanonu, czyli
walce z Holmesa z Napoleonem zbrodni, profesorem Moriartym, upozorowaniu przed
detektywa własnej śmierci oraz tryumfalnym powrocie do Londynu. Z tą atrakcyjną
historią wiązał się jednak jeden problem. Artura Conan Doyle’a można spokojnie
uznać za jednego z twórców nowoczesnej popkultury. Wymyślił to, z czego inni
korzystają do dziś – między innymi to, że każdy porządny bohater pop musi mieć
swojego arcywroga. Niestety, nie ma prototypu bez wad. Jak bardzo złowieszczy
Moriarty by nie był, pojawia się tylko w jednym opowiadaniu, co jest stanowczo
za mało, jak na nemesis głównego bohatera. Wprawdzie Doyle potem umieścił
profesora w „Dolinie strachu”, ale to tylko skomplikowało kanon, zamiast
ubogacić. Filmowcy więc od lat prześcigali się w dopisywaniu Moriarty’ego do
adaptacji tak, by już przed „Ostatnią zagadką” był kimś , kto stoi za kulisami
rozwiązywanych przez Holmesa spraw.
Maslennikow wybrał do tego sprawę szantażysty Charlesa Augusta
Milvertona. Dlatego „Przygody...” są tryptykiem składającym się z „Króla
szantażu”, „Śmiertelnego pojedynku” oraz „Polowania na Tygrysa”. Treść ponownie trzyma się oryginału: Holmes
najpierw próbuje odzyskać pewne kompromitujące materiały od Milvertona,
największego szantażysty w Londynie, doprowadzając do upadku tej wielce dochodowej,
zaplanowanej przez Moriarty’ego operacji. W drugim odcinku żądny zemsty profesor ściga detektywa aż do Szwajcarii (którą
gra Kaukaz). W finale serii Holmes dopada ostatniego pozostałego przy życiu
członka szajki – pułkownika Morana.
Maslennikow, Liwanow i Sołomin nie zasypiali gruszek w
popiele. W 1981 stworzyli „Psa Baskerville’ów” z Nikitą Michałkowem w roli sir
Henry’ego, a w 1983 – „Skarb Agry”, czyli adaptację „Znaku czterech”. W „Skarbie...”
powtórzono zabieg znany z pierwszej serii, czyli w fabułę znaną z powieści
wpleciono drugą, wziętą z opowiadań. Tym razem padło na „Skandal Bohemii”, co
połączyło w jedno dwie najbardziej romantyczne opowieści z Kanonu. Dodam, że przesunięcie tych dwóch fabuł na
późniejszy etap znajomości Holmesa i Watsona poprawiło błąd Doyle’a, który
ożeniwszy Watsona zbyt wcześnie, miał z tego więcej problemów, niż pożytku.
Tu pozwolę na moment przerwać referowanie treści kolejnych
odcinków. Dziś głównie postrzega się
Sherlocka Holmesa jako nerda zbrodni, ekscentrycznego socjopatę (wersja
Moffata/Gattisa), zaborczego obsesjonata (wersja Ritchiego), czy klasycznego
angielskiego ekscentryka (stary serial TV Granada z Brettem w roli głównej).
Sherlock w interpretacji Liwanowa jest ich przeciwieństwem. Gentlemanem,
człowiekiem ciepłym, do którego po pomoc chciałby się zwrócić każdy
nieszczęśnik w tarapatach. Do tego holmesowska sprawiedliwość Holmesa stoi
ponad bezdusznym cywilnym prawem. To było tak odmienne od szarej rzeczywistości
ZSRR, że nie mogło się nie spodobać.
A wspominam o tym, że w finałowej serii z 1986, Maslennikow
postanowił skonfrontować detektywa i jego najlepszego przyjaciela z czymś, co
nieodwracalnie zniszczy świat romantycznej walki ze zbrodnią: nowym stuleciem.
Dwuczęściowy „Nadchodzi wiek XX” to znów wybór opowiadań. I
to dość specyficzny. Jeżeli pierwszy odcinek z 1979 zaczynał się słynnym
wstępem o czasach, w których nie było samolotów, śmigłowców, ani nawet radia, to
tym razem mamy do czynienia ze sprawami skupionymi właśnie wokół techniki oraz
polityki: „Kciuk inżyniera”, „Drugą plamę”, „Plany łodzi Bruce’a Partingtona”
oraz „Pożegnalny ukłon”. To już nie jest świat zemst po latach: liczy się
przyszłość. Nikt nie pragnie położyć ręki na skarbie, czy rodowym majątku:
lepiej fałszować pieniądze. A zbrodniarze nie planują jednego trupa, lecz
milion.
Ostatnie (wg wewnętrznej chronologii cyklu) opowiadanie o
Sherlocku kończy się słynnymi słowami o wietrze ze wschodu, który nadciąga nad
Anglię. Wietrze, który jest zimny i smakuje gorzko, lecz Anglia przetrwa i tę
burzę. Rosjanie rozegrali tę scenę inaczej: to doktor Watson, znów w mundurze,
mówi, że złoczyńcy, których łapali w zeszłym stuleciu są nikim w porównaniu z
wilkami obecnych czasów. NA to jego przyjaciel, Holmes, największy detektyw
wszech czasów odpowiada, iż kto wie, może przyszłość nie jest tak mroczna. Wszak
nowe stulecie dopiero przed nami.
Nieważne, komu przyznamy rację w tej kwestii. Najważniejsze,
że jest to godne zamknięcie jednej z najlepszych filmowych opowieści o
Sherlocku i Watsonie. Staromodnej, ale stylowej. Docenionej przez widzów i
krytyków. Ba, sama Elżbieta II uważa Liwnowa za swojego ulubionego Holmesa. Watson Sołomina jako jeden z pierwszych
przywrócił tej postaci utraconą godność.
Dlatego warto obejrzeć te 11* odcinków.
(to ulepszone wersja mojej prelekcji z Serialkonu; na pewno
zgrabniejsza.)
*Pominąłem kwestię przynależności formalnej „Przygód...” To
11 odcinkowy miniserial? Cykl miniseriali? A może 5 filmów telewizyjnych,
podzielonych na części? Czasem lepiej nie brać się za systematykę.
"zamiast ubogacić"
OdpowiedzUsuńWzbogacić. Litości, nie pisz jak klechy.