Ale nie zakładałem bloga, żeby się nad sobą rozczulać. Dużo ciekawszym tematem jest wystawa obrazów, grafik oraz fotografii Zdzisława Beksińskiego w Nowohuckim Centrum Kultury, którą odwiedziłem dziś, w ostatnim dniu.
Wybierałem się na nią już w zeszłym tygodniu, ale jak na złość nie miałem gdzie zostawić roweru, bo wszystkie stojaki w okolicy (a przed wyborami samorządowymi sporo ich pojawiło się w Hucie) były zajęte. Dlatego tym razem pojechałem autobusem i rano, a nie popołudniu. Wszedłem bez kolejki, ale gdy po dwunastej wychodziłem, musiałem się przepychać przez spory tłum. Innym dowodem na popularność wystawy jest wyprzedanie wszystkich plakatów. Szkoda, bobym sobie powiesił na drzwiach. Dobrze, bo znaczy, że lud interesuje się sztuką.
Wystawa nie jest jakaś olbrzymia (korytarz i jedna duża sala), ale wydaje się reprezentatywna. Po okazaniu biletu i wejściu widzę jakieś pierwsze szkice, grafiki przypominające trochę ilustracje książkowe, monochromatyczne obrazy kojarzące się niejasno (jak ja mało wiem o sztuce!) z abstrakcjonizmem. Fotografie: znany akt przedstawiający przewiązane cienkim sznurkiem czy nicią plecy kobiety; oczy bielejące w ciemności, chłopiec wychylający się zza barierki; krucyfiks i świeczniki po bokach; faktura ludzkich twarzy; nawet coś w rodzaju parakomiksu – półprofil mężczyzny jak z policyjnej teczki, fotografia noża, cztery mocno amatorskie akty kobiece – całość podpisana "Zbrodnia".
W sali głównej był już ten Beksiński, jakiego znamy najbardziej. Mroczny, trochę surrealistyczny, trochę jak z okładki albumu metalowego, albo koncept-artu do gry. Czasem zaskakujący, kiedy na jakimś obrazie, po beksińsku rdzawym i krwawy, wpadaj jakiś kolorowy szczegół. Raz nawet wydało mi się, że to TARDIS przelatuje nad upiornym krajobrazem.
Ale największym skarbem był pokaz filmów dokumentalnych. Beksiński przysłużył się swoim przyszłym biografom (i pewnie Magdalenie Grzebałkowskiej, której książki niestety jeszcze nie czytałem - może się do świąt uda), obsesyjnie wręcz uwieczniając swoje życie. Musiał to zacząć bardzo wcześnie, bo kiedy wchodziłem do wydzielonej parawanem salki projekcyjnej, migną mi czarno-biały Tomasz Beksiński. Ziarnistemu obrazowi, nagranego pewnie ośmiomilimetrową kamerą,towarzyszył głos chłopca opowiadającego jakiś przedziwnie zakręcony sen o tygrysie.
Ale prawdziwe cuda zaczynają się potem, kiedy jako już znany i zamożny malarz, Beksiński mógł sprowadzać zza granicy (nie bez pomocy oddanych fanów) najlepszy sprzęt. Chodził więc z wielką telewizyjną kamerą po mieszkaniu i kręcił. Siebie, odbitego w lustrze (bardzo często powracające ujęcie), syna, żonę, przyjaciół. Rejestrował rozmowy, monologi, sceny z życia zawodowego. Przy tych widzowie (ja też) często się zaśmiewali. Chodzi marszand po brzydkim, do przesady obitym boazerią mieszkaniu, przesuwa w ciasnych korytarzach płótna i opisuje: postać przed dwiema kolumnami. - To wrota - protestuje malarz. - Nie, kolumny - poprawia dalej marszand. I tak dobrą minutę. Potem surrealistyczna scena, kiedy na defaultowe blokowisko przyjeżdża po obrazy żuk. Dokładnie taki, jakim woziło się ziemniaki na bazar. Dalekie to blokowisko i środek lokomocji (a nawet i sam warsztat Beskińskiego) od wyobrażeń o świątyniach sztuki.
Czy warto było wydać osiem złotych na bilet? Jak najbardziej. Czy zobaczenie dzieł Beksińskiego na żywo było przeżyciem. Oczywiście. Czy odczułem braki w wiedzy o sztuce? Oj tak. Czy w najbliższym czasie sięgnę po biografię Beksińskich ojca i syna pióra Grzebałkowskiej? Na pewno.
Ale największym skarbem był pokaz filmów dokumentalnych. Beksiński przysłużył się swoim przyszłym biografom (i pewnie Magdalenie Grzebałkowskiej, której książki niestety jeszcze nie czytałem - może się do świąt uda), obsesyjnie wręcz uwieczniając swoje życie. Musiał to zacząć bardzo wcześnie, bo kiedy wchodziłem do wydzielonej parawanem salki projekcyjnej, migną mi czarno-biały Tomasz Beksiński. Ziarnistemu obrazowi, nagranego pewnie ośmiomilimetrową kamerą,towarzyszył głos chłopca opowiadającego jakiś przedziwnie zakręcony sen o tygrysie.
Ale prawdziwe cuda zaczynają się potem, kiedy jako już znany i zamożny malarz, Beksiński mógł sprowadzać zza granicy (nie bez pomocy oddanych fanów) najlepszy sprzęt. Chodził więc z wielką telewizyjną kamerą po mieszkaniu i kręcił. Siebie, odbitego w lustrze (bardzo często powracające ujęcie), syna, żonę, przyjaciół. Rejestrował rozmowy, monologi, sceny z życia zawodowego. Przy tych widzowie (ja też) często się zaśmiewali. Chodzi marszand po brzydkim, do przesady obitym boazerią mieszkaniu, przesuwa w ciasnych korytarzach płótna i opisuje: postać przed dwiema kolumnami. - To wrota - protestuje malarz. - Nie, kolumny - poprawia dalej marszand. I tak dobrą minutę. Potem surrealistyczna scena, kiedy na defaultowe blokowisko przyjeżdża po obrazy żuk. Dokładnie taki, jakim woziło się ziemniaki na bazar. Dalekie to blokowisko i środek lokomocji (a nawet i sam warsztat Beskińskiego) od wyobrażeń o świątyniach sztuki.
Czy warto było wydać osiem złotych na bilet? Jak najbardziej. Czy zobaczenie dzieł Beksińskiego na żywo było przeżyciem. Oczywiście. Czy odczułem braki w wiedzy o sztuce? Oj tak. Czy w najbliższym czasie sięgnę po biografię Beksińskich ojca i syna pióra Grzebałkowskiej? Na pewno.
Na Beksińskiego zdecydowanie warto iść! I zazdroszczę obejrzenia wystawy - nawet jeśli samą wielkością nie imponowała. Bo w końcu nie ilość a jakość się liczy :D
OdpowiedzUsuń