sobota, 20 kwietnia 2013

O pochłonięciu

Bardzo lubię serial Castle. Na tle większości amerykańskich kryminałów – laboratoryjnie chłodnych klonów CSI oraz kalk Doktora House'a, gdzie bohaterem jest genialny mizantrop z tragiczną przeszłością – wybija się serwowaniem widzowi radosnej rozrywki. A najfajniejsze są odcinki halloweenowe, w których zawsze sprawa dotyczy czegoś wariackiego. Były wampiry, UFO, nawiedzony dom i mord na statku kosmicznym (to wiem od agrafka – mam półtora sezonu opóźnienia). Ważne jest też odmienne podejście bohaterów do tych wariactw. Pani detektyw Beckett cały czas zachowuje zimną krew, jej partner zaś, pisarz kryminałów Richard Castle, daje się porwać i pochłonąć atmosferze.
Właśnie – pochłonąć. Czasami narzekam na fantastykę, że jej autorzy nie chcą już być oryginalnymi, tylko korzystają z gotowców. Jest gdzieś archiwum pojęć wypracowanych przez sto dwadzieścia lat świadomego istnienia gatunku, z którego biorą, co im akurat potrzeba. To wygodne, bo nie trzeba się zastanawiać, jak opisać coś nowego. Wystarczy tylko zakomunikować czytelnikowi coś w rodzaju "jakie Imperium Galaktyczne jest, każdy wie (z Gwiezdnych wojen, Diuny i Fundacji)".
Niestety, ma ta sztuczka sporą wadę. Konwencja obejmuje nie tylko rekwizyty, ale i wewnętrzną logikę zdarzeń powieści. Wtedy czytelnik domyśla się intencji autora, a nawet je wyprzedza ˜– bo jest oczytany w gatunku, wie, jakimi ścieżkami podążają bohaterowie, co jest możliwe w fantasy albo kryminale, a co się z nimi gryzie.
Są na szczęście pisarze, którzy nawet ten problem potrafią przekuć w ciekawą literaturę.
Jak na przykład Katalończyk Albert Sánchez Piñol w powieści Pandora w Kongu. Akcja jej toczy się w Londynie w przeddzień wybuchu Wielkiej Wojny, a bohaterem jest Thomas Thomson, młody pisarz. Przy czym "pisarz" to określenie trochę na wyrost, bo Thomson ledwo wiąże koniec z końcem, będąc murzynem doktora Luthera Flaga, mistrza pulpowych powieści o przygodach w kolonialnej Afryce. I byłby pewnie długie lata tak pisał na podstawie otrzymanych od doktora niechlujnych konspektów (nawet zatrudniając ghostwriterów trudno cyzelować konspekty, jeśli chce się utrzymać tempo trzech powieści na tydzień przez dwadzieścia lat), gdyby ciąg zbiegów okoliczności nie wplątał go aferę będącą na ustach całego miasta. Ma spisać relację człowieka oskarżonego o zamordowanie w Kongu braci-arystokratów, których był służącym. A wydarzenia w Afryce okazują się przerastać wszystko, co Thomson zawarł w sensacyjnych powieściach sygnowanych nazwiskiem doktora Flaga.
Drugim pisarzem jest o wiele bardziej znany Dan Simmons i jego Drood opowiadający o ostatnich latach życia Karola Dickensa, widzianych oczami jego przyjaciele, współpracownika i zazdrośnika, Wilkiego Collinsa. Simmons oparł fabułę na następującym założeniu: większość powieści Dickensa, pełnych sierot, miejskiej biedoty, ludzi więzionych za długi i rozmaitych iście brytyjskich dżentelmenów-oryginałów miały inspirację w biografii ich autora. Co więc, jeśli to samo dotyczy ostatniej, niedokończonej Tajemnicy Edwina Drooda zawierającej takie straszne rzeczy, jak palarnie opium, chęć mordu, tajemnicze zniknięcie i dół z wapnem palonym?
Kluczem obu książek jest wiarygodność narratora. W Pandorze Thomson słucha spowiedzi mordercy, od której zależy jego życie. Trzeba przekonać opinię publiczną, a za jej pośrednictwem przysięgłych. Spisuje więc niesamowitą opowieść, przy jakiej bledną fabuły Haggarda i Burroughsa. A cały czas jesteśmy w realistycznie przedstawionym, pozbawionym jakiejkolwiek fantastyczności Londynie roku 1914.
Jeszcze gorzej sprawa ma się w Drodzie. Połowę jego szaleństw (mesmeryzm, sekta zabójców, londyńskie – znowu – podziemia urosłe do monstrualnych rozmiarów) poznajemy z relacji Dickensa – znanego blagiera, fantasty i dowcipnisia. Wprawdzie drugą połowę widzi (i nawet jej doświadcza) Collins, ale on z kolei jest opiumistą, krętaczem i panikarzem.
A jednak w obu przypadkach dajemy się pochłonąć opowieści. Chociaż wcale nie musimy. Czyżby to sprawiała konwencja? Jedno słowo, thriller, fantasy, SF – i już przyjmujemy wszystko na słowo? Zaginioną białą rasę w podziemiach Konga? Demonicznego Drooda bez warg i powiek? Ale skąd wiemy, do jakiej konwencji należy książka? Pomocą może być decyzja wydawcy, który opatrzy ją w odpowiednią informację na okładce. Sprawdziłem – ani Pandora, ani Drood niczego takiego nie mają.
Mają więc pisarze nad czytelnikami olbrzymią władzę. Najpierw uczą ich całego arsenału pojęć, rzekomo żeby obu stronom było wygodniej obcować z literaturą (zarówno od strony producenta, jak i konsumenta), a potem gnębią i oskarżają, że polegają na gotowcach.
Chyba nieprzypadkowo Piñol  i Simmons uczynili swoimi bohaterami pisarzy – żeby wreszcie poczuli na własnej skórze, jaką straszliwą siłę ma ich zawodowa wyobraźnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz