Chyba już wiem, dlaczego rozmijam się z kolejnymi książkami Anny Kańtoch. Długo próbowałem zebrać swoje niedwuznaczne odczucia w jakąś spójną myśl i teraz ta myśl wreszcie się objawiła.
A jeszcze wchodząc na finisz Czeluści, chciałem tę recenzję rozpocząć inaczej. Złośliwie. Na przykład: oho, Kańtoch znowu napisała tę samą książkę. Sporo za taką opinię przemawia. Mamy bohaterkę w szeroko pojętym średnim wieku i pogrążoną w egzystencjalnej apatii, być może depresji,, która zdaje się udzielać światu wokół. Dodajmy do tego tajemnicę z przeszłości (jedyną rzecz, która jest w stanie poderwać bohaterkę do bądź, co bądź niespiesznego i niekonsekwentnego działania), delikatnie zarysowany motyw seksualnej lub płciowej nienormatywności, rozpadającą się rzeczywistość oraz może parę drobniejszych motywów i mamy klocki, z których można skonstruować właściwie wszystkie jej książki począwszy od Czarnego z 2012. Nie byłoby to jednak uczciwe. Wielu wybitnych autorek i autorów trzyma się swoich obsesji i nigdy nie miałem im tego za złe.Nie mogę też podawać w wątpliwość jej talentu. Kańtoch pisze znakomicie, ma oszczędny styl, a fabuły jej powieści — zarówno kryminalne, jak i fantastyczne — chociaż skomplikowane i aż do finału pełne niejasność, zawsze dają się ostatecznie zrozumieć. A ostatnie zdanie w Czeluści jest w swej zimnej precyzji wybitne.
Może kluczem jest chłód? Bo jakbym nie wysilił dobrej woli, nie potrafię się nigdy przekonać do jej bohaterów. Zawsze widzę w nich nie ludzi, ale konstrukty. Roboty z kosmosu udające nieporadnie żywe istoty, kiedy ktoś patrzy (jak w Czarnym), pretekst (w Niepełni), pokaz, jak bardzo można prozę wyprać z emocji (w Łasce), czy literackie koncepty (w Czeluści) . No ale sam często psioczę na modę przesadnego identyfikowania się z bohaterami, mrucząc, ze przecież są tylko funkcją fabuły. Podoba mi się też, jak w Czarodziejskiej górze (nota bene pełniącej w Czeluści ważną rolę) Mann podkreśla, że nie Hans Castorp, chociaż sympatyczny, jest tam ważny, a historia, która mu się przydarzyła. Zatem nie ten trop.
W końcu przypomniała mi się, wyczytana w jakimś artykule marginalna wzmianka o Stanley Kubricku: że był to wybitny reżyser, któremu do pełni geniuszu brakowało duszy.
I tak, chociaż dusza to pojęcie mgliste i dla wielu pozbawione desygnatu, ale jej brak to główna bolączka każdej książki Kańtoch, którą czytałem. A bez tego czegoś, co powinien posiadać każdy człowiek i każde jego dzieło, nie ma mowy ani o radosnej rozrywce , ani o przeszywającym katharsis. Przez to Czeluść (ale i Czarne, Łaska i pozostałe) jest, mimo że pozornie wszystko je różni, jak wysokobudżetowy hollywoodzki blockbuster napisany przez algorytm. Perfekcyjny z zewnątrz, pusty w środku.