W powojennej historii Polski najbardziej interesują mnie dwa okresy: gomułkowska mała stabilizacja, czyli 1956-70 oraz lata 80. Na pierwszy rzut oka różnią się kompletnie, czas względnego spokoju i sypiący się, pogrążony w permanentnym kryzysie jaruzelit. A jednak. Po pierwsze w odwilżowej swobodzie i solidarnościowej konspirze ukształtowały się osobowości, które tworzyły niepodległe ćwierćwiecze. Ale to temat na inny blog. Mnie oczywiście najbardziej interesuje (pop)kultura.
Lata 60, które oczywiście zaczęły się w 1956: najlepsze dekada polskiego filmu, Lem pisze najważniejsze dzieła, na swobodę wydostaje się jazz, rodzi się bigbit, powstaje oryginalne, całkiem ładne wzornictwo użytkowe. Odwilż, lody puściły, można było wreszcie wyjść i coś zrobić.
W latach 80 z kolei, oczywiście oprócz pojawienia się Fantastyki w kioskach, coś nowego przydarzyło się kinu. Nie było takie dobre, jak wcześniej, i wśród produkcji z tamtych lat jest sporo potworków, ale za to nie zdarzyło się, żeby twórcy mieli takie parcie na kino gatunkowe – osobliwie na sensacje. Na przykład Prywatne śledztwo Wojciecha Wójcika z 1986. W głównej roli Wilhelmi, na drugim planie też nie byle kto, a Peszek, Zamachowski, Kotys, Barciś, Pieczyński, Pyrkosz.
Wilhelmi gra Rafała Skoneckiego, którego żona i dwoje dzieci zginęli w wypadku spowodowanym przez pijanego szoferaka. Sprawca uciekł, choć zakleszczony we wraku Skonecki wołał o pomoc. Po wyjściu ze szpitala i umorzeniu przez prokuraturę śledztwa, Skonecki postanawia przeprowadzić tytułowe prywatne śledztwo, odnaleźć tamtego szofera i wymierzyć mu sprawiedliwość na własną rękę. Odbiera od przyjaciela swój stary motocykl i rusza na poszukiwania. W międzyczasie polic... milicja rozpoczyna dochodzenie w sprawie tajemniczych zgonów kierowców ciężarówek.
Nie mówię, że to film dobry. Na pewno warto go obejrzeć dla aktorów. Warto przyjrzeć się zapatrzeniu twórców w kino amerykańskie. Do apogeum dojdzie w Zabij mnie glino, które toczyć się będzie w dziwnym niby-PRL z makdonaldami, reklamami we wszystkich kanałach TV i herbem państwowym tak sprytnie uciętym, żeby nie było wiadomo, czy aby nie ma korony.
Ale jest jeszcze drugi aspekt.
Osobliwą zabawą miłośników starszych polskich filmów jest zignorowanie fabuły, a zwrócenie uwagi na tło. Na samochody, wystrój mieszkań, ubrania, muzykę graną na dansingach, ulice i setki innych szczegółów, na które pewnie nikt z ekipy nie zwrócił uwagi, ale dziś stanowią nie lada atrakcję dla archeologów-amatorów.
To pokazują, jaki ciekawy setting się marnuje. Na razie udało się odzyskać dla ekranu wojnę, wyskoki poza nią są wciąż nieliczne. A szkoda. Zazdroszczę trochę Brytyjczykom, którzy potrafią popkulturowo przerobić każdą każdą epokę, od średniowiecza po lata 90 (które nie wiadomo kiedy stały się odległą epoką ze swoim dziwnym stylem i niezrozumiałymi epokami). I to zarówno jako rozliczeniowy dramat, jak i odcinek Doctora Who. Nie zrobią przecież za nas komunistycznych Mad Menów o małej stabilizacji, sentymentalnej rodzinnej opowieści z lat 70, czy sensacyjnego serialu, w którym bohater jako jeden jedyny z ekipy odbijającej na powielaczu bibułę nie dał się złapać, bo wyszedł na miasto, żeby w którymś z kiosków upolować Fantastykę z debiutanckim opowiadaniem Sapkowskiego.
Tylko czy potrafilibyśmy? Ciągle wracam do modelu brytyjskiego, bo jest nam chyba najbliższy (duży publiczny nadawca + prywatni). Ale skąd wziąć polskiego, damy na to, Moffata? Jak takiego wyhodować? Moffat w młodości oglądał Doctora i to zaraziło go bakcylem. Dlaczego nasza popkultura nie potrafiła dokonać czegoś podobnego? Dlaczego całe to dziedzictwo komiksów Christy, dwustutysięcznego nakładu Fantastyki i wielu wielu innych zawiodło? Przecież gdyby nie nieliczni zapaleńcy można by pomyśleć, że przed 1989 była u nas pustka, a i potem polegamy głownie na imporcie.
Straszne refleksje jak na białą, śnieżną niedzielę.
Pleasantville creates magic in debut album
16 godzin temu
sam sobie zadaje to pytanie bo przecież materiału literackiego na fajną SF czy Fantasy mamy całkiem sporo a polskie kino nawet nie potrafi zrobić filmu na poziomie ultramena jakby postawienie tekturowych dekoracji i ich rozdeptanie przez aktora w gumowym kostiumie to była bóg wie co za filozofia ;D
OdpowiedzUsuńto jest chyba kwestia załamania się produkcji filmowej/telewizyjnej po transformacji; smutek i żal. może coś się ruszy, jak żuławski nakręci "złego"? (hm, nie, chyba nie wierzę).
OdpowiedzUsuńmoffat raczkował, kiedy ika i groszek przeżywali przygody w "wielkiej, wiekszej i największej" (przykład pierwszy z brzegu, ale nie przypadkowy, jako że ta ekranizacja, ze scenariuszem broszkiewicza i sokołowskiej, ma dialogi szybsze od moffacich słowotoków); my naprawdę nie musimy mieć kompleksów. no ale tu może należałoby zbadać, na ile dzisiejszych nastolatków kształtuje niziurski, a na ile zmierzch, na ile pożarła nas tęsknota za ameryką, na ile wyrolował nas rynek.
ps. ale jeszcze mi przyszło do głowy, że rzeczywiście krąży - także dzięki ludziom, wydawałoby się, ogarniętym, oczytanym - mem "braku polskiej popkultury" i że "my nie potrafimy pisać fabuł, bo nigdy nie mieliśmy literatury gatunkowej". strasznie dołujące toto i właściwie nie wiadomo, gdzie po raz pierwszy zasłyszane - czyżby w latach 90.? bardzo to niepatriotyczne w każdym razie.
OdpowiedzUsuń