(...) poszłam na prelekcję Konrada Walewskiego „Jak czytać fantastykę”. W informatorze było napisane, że jako baza do dyskusji „Posłuży opowiadanie Johna M. Harrisona” (bez podania tytułu i miejsca publikacji). Konrad wyraził wielkie zdumienie, że przeczytała je tylko jedna osoba. Dziwnym zbiegiem okoliczności było to opowiadanie przez niego tłumaczone i z jego czasopisma… To już nie mógł go dać do informatora, na miejsce tekstu Pat Cadigan?Achika potrafi być złośliwa, ale chyba przekazała ogólny sens spotkania. No, zawstydziła mnie jako harrisonowego antyfana, bo nie wpadłem na argumentum ad Bold&Beatiful. Nie jestem tak okrutny. Mniejsza.
Konrad najpierw odróżnił krytyka od recenzenta (krytyk ma osadzić recenzowane dzieło w historii literatury i spojrzeć na nie przez pryzmat gatunku… czy jakoś tak), spytał, co to jest interpretacja i powiedział, że jeśli się pisze, że jakiś pomysł, motyw itp. nie został przez autora wykorzystany, to trzeba przedstawić własną wersję jego wykorzystania. Potem było o denotacjach i konotacjach, semantyce i semiotyce oraz różnicy między mentalnym słownikiem i mentalną encyklopedią (tekst powinniśmy interpretować encyklopedią, bo poza definicją słowa zawiera nasze doświadczenie, kontekst kulturowy i skojarzenia).
Następnie opowiadanie zostało odczytane na głos. Była to bardzo nudna historia związku dwóch facetów z jedną kobietą, pełna nudnych dialogów w stylu „Mody na sukces” – jedynym elementem fantastycznym było wbijanie sobie siekiery w twarz przez kolejne osoby, ale chodziło tylko o przenośnię, że przeżywają załamanie psychiczne i chcą to zademonstrować na zewnątrz. Po zamienieniu siekiery na wbicie wielkiej agrafki w ucho tekst mógłby spokojnie się ukazać na przykład w Wysokich Obcasach.
Redakcja F&SF odkryła przed czytelnikami kawałek swoich poglądów na literaturę. I co my tu mamy?Chciałoby się przyczepić do "jeśli się pisze, że jakiś pomysł, motyw itp. nie został przez autora wykorzystany, to trzeba przedstawić własną wersję jego wykorzystania", z których to słów płynie ciche marzenie każdego uniwersyteckiego krytyka, żeby zostać pisarzem. Niemniej na Krakonie przyznali się, że w numerze będą opowiadania autorstwa redaktorów, więc sprawa nie wymaga głębszych analiz.
Dużo ciekawsze wydaje się drugi aspekt krytyki literackiej (w przeciwieństwie do recenzowania). Jest ona taka... uniwersytecka. Krytycy mają, jak wiadomo, kosę z pisarzami, więc postanowili rozegrać walną bitwę na własnym terenie. Trzeba przekształcić relację autor-krytyk w w znajomą relację student-wykładowca. W związku z tym pisarza trzeba potraktować jak studenta na egzaminie. Cała ta procedura "umieszczamy w ramach, sprawdzamy czy do nich pasuje, a jeśli nie, to mówimy jak powinno być" przypomina zaliczenie projektu. Z tą różnicą, że student ma lepiej, bo ramy, w których ma operować, podano mu na pierwszym wykładzie.
Nalot akademicki objawia się również tym, że w magazynowe recenzjach często zaczynają się od uczelnianych anegdot: "każdy Czytelnik pożąda Księgi", "wiele lat temu, gdy bez przekonania usiłowałem studiować filozofię", "jedno z pierwszych pytań, jakie zwykle zadaję studentom pierwszego roku", "wkrótce po przeprowadzce z Małego do Dużego miasta", "wśród moich ulubionych tajnych akademickich bractw" (ach ten asystencki snobizm za średnią krajową!), "z horrorem jest jak z dziewczynami" (ach, kto nie miał obleśnego ćwiczeniowca, niech pierwszy rzuci kamieniem).
***
Dobra, ale jak to wszystko ma się do M. Johna Harrisona? Już się czułem jak troll wołający "nienawidzę filmów Almodovara, udowodnijcie mi, że nie mam racji", kiedy coś zaskoczyło. F&SF ustami Achiki dało mi klucz do Harrisona. Albo do tego, dlaczego go nie łapię.
Idios kosmos kontra koinos kosmos. Wszechświat wewnętrzny przeciwko wszechświatowi zewnętrznemu. Jestem dzieckiem tej fantastyki, która skupiała się na zewnętrzu. Nieważne, czy to było społeczeństwo, rakieta, czy nawet jednostka. Chodzi po postawienie kamery obok. F&SF preferuje fantastykę jako metaforę zrypanej psychiki. Kamera do środka. Między neurony.
W świetle tego "Zrobiłem to" nie prezentuje się ciekawie. I nie w tym rzecz, że patent z siekierą nie przechodzi brzytwy Lema (biada fantastyce, gdybyśmy nią bez przerwy machali). Po prostu nie uwierzyłem w "załamanie psychiczne" bohaterów. Być może w tym jest pies pogrzebany, że Harrison używa wielkich metafor, fizyk kwantowych, Wujków Suwaków, Viriconiów do opisania zbyt małych problemów. I nawet siekiera tkwiąca w twarzy wydaje się zbyt poważna. Być może to nie są problemy, tylko fantazmat problemu, taki, jaki może sobie wyobrazić brytyjska klasa próżniacza.
***
Fantastyka koinos kosmos przyzwyczaja do jednej rzeczy: że ma być aparatem pojęciowym, który pozwala stworzyć model, w którym zobaczymy rzeczy wcześniej niedostrzegalne. Fantastyka ma się wtedy do realizmu, jak zdjęcie rentgenowskie do oględzin. Albo jak próba wytrzymałościowa do zwykłego użytkowania.
Fantastyka wewnętrznego wszechświata zdaje się mieć problemy z doborem metody. Zostawmy Harrisona. Trojka Stepana Chapmana jest tu lepszym przykładem. Przyjęto ją chłodniej od książek Harrisona, ale mnie się o dziwo. Co ważniejsze, jest ją z czym porównywać, bo metodą przypomina Wieczny Grunwald Szczepana Twardocha (nawet imiona mają te same). W obu książkach akcja toczy się u kresu czasów w punkcie omega (bardziej literackim niż naukowym), w którym w kolejno symulowanych światach żyją dysfunkcyjni bohaterowie. Różnica jest taka, że Twardoch bada w Grunwaldzie zewnętrze (tysiąc lat relacji polsko-niemieckich), Trojka zaś zajmuje się chorymi psychikami bohaterów.
Metodologia Wiecznego Grunwaldu wydaje się logiczniejsza. Nawet najbardziej szalonym wizje Twardocha są wpisane w znane, historyczne, mityczne i kulturowe powiązania miedzy dwoma narodami. Dzięki temu jak w porządnej SF: opierając się na własnej wiedzy "składamy" powieść w spójną całość.
Wizyjność Chapmana jest inna. Nie rozgrywa problemów bohaterów znanymi metaforami. Tworzy nowe, nieoparte o nic. Mówiąc Walewskim, tych wyrazów nie ma w słowniku. Niby czasem zabrzmią znajomo, ale to przypadek, glosolalia zrodzona w narkotycznym tripie.
Weird dla weirdu.