poniedziałek, 30 maja 2016

Tren o czytniku

Popsułem w niedzielę czytnik. Zamknąwszy etui, włożyłem go do plecaka. Dziesięć minut później, już w autobusie, wyjąłem go, otworzyłem etui  popsuty. Nie wiem, jak do tego doszło. Przez te dziesięć minut niczego nie zrobiłem. Nie upuściłem czytnika, nie uderzyłem, nie przebiegło po nim żadne zwierzę.Ekran pękł na tuzin kawałków, z czego działa jeden. Akurat ten w prawym górnym rogu, więc mogę sprawdzić stan baterii.
Ponieważ e-papierowy ekran jest najdroższą częścią urządzenia, naprawa w praktyce nie będzie się różnić o zakupu nowego. Nie zdziwiłbym się, gdyby serwis też ograniczył się do przegrania zawartości dysku na drugi egzemplarze i podbicia książeczki. Dzisiejsza elektronika jest monolityczna. Spojenia  nie wyglądają na coś, co można ot tak otworzyć i ponownie zamknąć. Hardware to jeden plastikowy blok. Telefon znajomej ma wbudowaną na stałe baterię. Minęły czasy pana elektronika z lutownicą.
Do kosztów i niewygody związanych z naprawą/wymianą czytnika powinienem doliczyć straty moralne. Smutno mi bez niego. Czytnik ebooków to szczytowe osiągnięcie ludzkości w ciągu ostatnich dziesięciu lat (pomijając oczywiście rzeczy w rodzaju leków nowej generacji). Przynajmniej ja nie pamiętam z rzeczonego okresu niczego, co by mi bardziej poprawiło jakość życia. Gigabajty pamięci, łatwy dostęp do literatury z całego świata, no i poręczność. Sześciocalowy czytnik mieści się w wewnętrznej kieszeni marynarki.
Oczywiście to nie jest tak, że czytniki mają same zalety. Nie idzie czytać na nich podręczników – tu jak na razie wygrywa papier i klasyczne zakładki. Słabo radzą sobie ze wszystkim, co wykracza poza jednolity blok tekstu . Dlatego dziwi, że Dukaj i Allegro chcieli zrewolucjonizować ebooki właśnie ilustracjami i przypisami. Nie wyszli na tym za dobrze, a szkoda, bo Starość aksolotla to dobra (mikro)powieść, która bez problemu poradziłaby sobie bez marketingowo-nowinkarskiej otoczki. Ja w każdym razie nominowałem ją do tegorocznych Zajdli.
Jednak żaden sceptycyzm nie wytłumaczy felietonu Grzędowicza, który ukazał się numerze 1/2008 Nowej Fantastyki i dotyczył właśnie e-readerów.
Grzędowicz opisuje buńczuczne zapowiedzi szefa Amazonu, że oto nadchodzi kres klasycznej książki, i sobie  z nich kpi:
Definitywny koniec książki – zawył mi prosto w twarz tytuł gazetowy ze szpalty powieszonej w kiosku. (...) kiedy czytam w prasie coś, co mnie irytuje, podświadomie słyszę w wyobraźni głos autora. (...)  ociekający hipokryzją oburzony dyszkancik (...) Tym razem jednak  głosik był inny. Ociekał jadem i złośliwą satysfakcją, jakby ten definitywny koniec druku i książki zwłaszcza był wyczekiwany i wytęskniony.
Dalej Grzędowicz pisze, że nie znosi postępu dla samego postępu i jedyną zaletą czytnika, jaką może sobie wyobrazić, jest pojemność. Zaraz jednak dodaje, że tak reklamowany Kindle jest brzydki jak zeschnięta musztarda, a jego guziki przypominają toporną radziecką elektronikę. Do tego mikroskopijny ekran ma ledwo sześć cali przekątnej, urządzenie, zamiast starego, dobrego pdf-a, obsługuje jakieś egzotyczne mobi.
Jeśli parę dni temu wszyscy zachwycali się cytatem z Lema, w którym mistrz trafnie przepowiada elektroniczną przyszłość książki, tak felieton Grzędowicza można spokojnie postawić w gablotce z nieudanymi prognozami fantastów. Mam nadzieję, że kurator przyszłego muzeum SF będzie uczciwy i umieści takie rzeczy na ekspozycji. Wystarczyło bowiem kilka lat, a guziki zastąpił dotykowy ekran (choć ja nadal je lubię), dość pokracznie wyglądające pierwsze modele zastąpiły przedmioty bardzo estetyczne i stylowe (komórkom podobna podróż do podobnej formy zajęło o wiele dłużej), mobi i epub rozpowszechniły się, a sześć cali okazało się całkowicie wystarczać.
Nie to jednak zdumiewa u Grzędowicza. Każdy się może mylić. Chodzi bardziej o źródło pomyłki. Grzędowicz bowiem od niepamiętnych czasów jest archetypicznym przykładem polskiego fantasty-prawicowca. Zabejcowanego w korwinizmie, niechętnemu wszelkie biurokracji wyznawcy wolnego rynku. A odkąd Pilipiuk zaczął nieśmiało opowiadać się za społeczna gospodarką rynkową, nie ma chyba w polskim fandomie drugiego takiego prawaka w starym stylu.
Jak sobie o tym przypomniałem, to zaraz złapałem się za głowę: przecież Grzędowicz postąpił całkowicie wbrew swojemu światopoglądowi. Mógłby być przeciwko Kindle'owi, gdyby zaplanowała go komisja, a wdrożył państwowy urząd za pieniądze z jakiegoś unijnego instytutu czytelnictwa. A jest na odwrót: Amazon to prywatne przedsiębiorstwo. Jeśli Grzędowiczowi nie podobała się marketingowa gadka Bezosa, ani kulawe początki jego flagowego produktu, to przekreśla w ten sposób mechanizmu wolnego rynku. No chyba że żadne mechanizmy go nie interesują, a tylko czeka na gotowe.

poniedziałek, 23 maja 2016

7 grzechów głównych seriali. Polskich.

Pycha, chciwość, gniew, nieczystość, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, zazdrość, lenistwo – tak to wygląda w Katechizmie i znanym filmie Davida Finchera. W publicystyce formułę 7 grzechów wykorzystywał chociażby Marek Oramus. Uznałem więc, że i ja mogę.
Przygotowanie 7 grzechów głównych polskich seriali dało mi w kość. Jak objąć tak szeroki materiał w godzinnym wystąpieniu (plus pytania publiczności)? Jak być zabawnym, a jednocześnie rzeczowym, nie wpadając ani razu w pułapkę malkontenctwa, ironii i hipsterskiego nihilizmu? Jak wreszcie przygotować się psychicznie na fakt, że konwent nie jest konwentem, a festiwalem i na sali pojawią się zawodowcy? Gdybym widział to ostatnie wcześniej, to bym się nie odważył robić takiej prelekcji. Na szczęście dowiedziałem się dopiero kilka godzin przed.
Przy okazji okazuje się, że kondycja polskich seriali to nie tylko mój prywatny feblik. Rozmawiano też o nich na festiwalu w Warszawie. Jak opinie ludzi z branży mają się do moich prywatnych opinii – oceńcie sami.

piątek, 20 maja 2016

Smoko #5

Smokopolitan (gra słów świadoma, wymyślona kolektywnie, jesteśmy z niej dumni) to zin wydawany przez klub Krakowskie smoki. Idea zina w starym stylu najwyraźniej spełniła czyjeś oczekiwania, gdyż Smoko strzelił już roczek.
Najnowszy, piąty numer, można ściągnąć za darmo ze strony smoków, bądź kupić za 5 złotych wersję papierową (dostępne na konwentach, bądź w sklepie Gindie). W środku same dobre rzeczy, do których łaskawa redakcja dorzuciła moje O poznawaniu gatunków, w którym zastanawiam się, jak Polacy sobie radzą z fantasy i dlaczego Anna Brzezińska powinna wydać coś nowego (to ostatnie chyba się niedługo spełni).

niedziela, 15 maja 2016

Paradyzja

Nigdy nie rozumiałem, dlaczego polski film i telewizja tak niechętnie sięgają po fantastykę. Są oczywiście pojedyncze przypadki – lepsze (Szulkin, Machulski, Żuławski) i gorsze (Piestrak, Brodzki) – ale nie ma żadnego szerszego nurtu czy tradycji. A przecież w książkach nie dość, że odnosimy sukcesy, to jeszcze można spokojnie powiedzieć, że literatura fantastyczna jest naszą specjalnością od ponad stu lat. Od dawna zbieram materiał dowodowy (kiedyś zrobię z niego prelekcję albo artykuł) z którego jasno wynika, że w SF i fantasy jesteśmy w lidze mistrzów.
Na pewno argumentem nie może być bieda PRL-u. Po pierwsze Czechom jakoś udało w podobnych warunkach znakomite kino fantastyczne. Po drugie właśnie w czasach komuny wyprodukowano wszystkie warte uwagi polskie filmy SF.
Dlaczego tak jest? Nie wiedzę jakichś specjalnych problemów technicznych i finansowych. Nie każdy film musi być Avatarem, a przyzwoite CGI można znaleźć nawet w reklamach spółdzielni mleczarskiej. Najdziwniejsza (i chyba najbardziej prawdopodobna) hipoteza byłaby taka, że polski przemysł filmowo-telewizyjny wychował się pod kloszem, przez co ominął go Lem, Zajdel, szukanie po kioskach nowego numeru Fantastyki, sukcesy Sapkowskiego, czy fenomen Pilipiuka. Naprawdę, jakiś dociekliwy reporter powinien odgrzebać sprawę i sprawdzić, czy ktokolwiek z zamieszanych w powstanie filmowego Wiedźmina zdawał sobie sprawę, że bierze się za fenomen.
Czy w ogóle jest obecnie ktoś, kto mógłby zostać ambasadorem fantastyki w polskim filmie? Kiedyś marzenie zrobienia SF deklarowała Kasia Adamik. Może to i fajnie, ja jednak nie mogę jej zapomnieć, jak potraktowała trzeci sezon PitBulla i końcówkę Watahy: zepsuła jedno i drugie. Ale może po prostu odbieram na innych falach.
Na drugiego naszego proponowałbym szefa TVP Kultura, Mateusza Matyszkowicza. Ten jednak nie ma pieniędzy na więcej, niż program z gadającymi głowami. Na razie więc należy się zadowolić fantastycznym majem, cyklem retransmisji starych spektakli teatru Telewizji. Cyklem, który otwarła przed tygodniem (czyli siódmego) Paradyzja.
Nieemitowana przez lata, Paradyzja w adaptacji Macieja Leszczyńskiego, była latającym holendrem polskiej fantastyki naukowej. Nie było jej nawet w internecie. Teraz wreszcie wróciła, dając nam możliwość sprawdzenia, jak w roli Rinaha Deviego sprawdził się Marian Opania.
Od razu pozytywnie zaskoczyła scenografia. Zajdel nie jest specjalnie filmowym autorem, a świat Paradyzji wydaje się najmniej atrakcyjną wizualnie rzeczą w jego twórczości. Bo co pokazać? Szereg szklanych akwariów wypełniających wielką halę? W filmie wyglądałoby to bardzo źle. Można by zrobić coś na kształt Dogville, ale aż dwa poziomy zawieszenia niewiary (pierwszy – bo fantastyka, drugi – bo dziwna konwencja) byłyby męczące dla widza. Za to do teatru pasuje to jak ulał. Symboliczne ścianki z dykty i płótna oraz światło symulujące blokadę przejść. Teleekrany zrobione w najprostszym green screenie z możliwych i komputery Atari (twórcy chwalą się w napisach, że to model 130XE) jako zaawansowana technika. Stroje Paradyzyjczyków jak skrzyżowanie kombinezonu roboczego z więziennym drelichem. Udanie zaaranżowano również opowiadanie Nikora Huxwella o nowym, wspaniałym, a ile tańszym świecie. Rinah ogląda jego inscenizację w teatrzyku studentów-dysydentów, a potem puszcza jej nagranie Zinii.
Tyle dobrego. Największym bowiem problemem stającym przed każdym przenoszącym Paradyzję na scenę lub ekran jest odkrycie tajemnicy sztucznej planety. Jak pamiętamy, przypomina to nie film, a odcinek Sondy. Opania bawi się więc kablem od dyktafonu, a głosem z offu komentuje, co robi. Głos z offu jest wyjątkowo mało teatralny, a i w filmie nadaje się niemal wyłącznie do parodiowania czarnych kryminałów.
Do tego ze spektaklu wypadła scena, w której Paradyzyjczycy montują z różnych wypowiedzi Rinaha wywiad dla telewizji. Nie byłby to problem, gdyby później nie wspominał o tym Zinii. Czyżby scenę nakręcono, ale usunięto w montażu?
Na pewno miło jest zobaczyć w zajdlowskim świecie znanych autorów. Oprócz Opani jest to chociażby Talar jako Alvi, czy Ferenc, Wardejn i Barciś wcielający się w podwójne role – studentów-dysydentów i zarządców Edenii, parodii Paradyzji.
W rankingu najlepszych sztuk TTV Paradyzja raczej nie zagrozi Igraszkom z diabłem, Opowieściom Hollywoodu, czy Przedstawieniu Hamleta we wsi Głucha Dolna. Ale dobrze że jest. Filmoteka polskiego fantasty wzbogaciła się o kolejną przyzwoitą produkcję. Być może Paradyzja jest trochę za bardzo dla widza, który już czytał książkę, niż świeżaka, ale i tak warto było poświęcić dla niej te półtorej godziny w sobotnie popołudnie.

czwartek, 5 maja 2016

Angielskie przymiotniki i polska SF

Angielskie przymiotniki bywają wyzwaniem dla Polaków. Sam już nie pamiętam, w jakiej kolejności należy je ustawiać przed rzeczownikiem (za to doskonale pamiętam, jak wkuwałem tę kolejność przed sprawdzianem).
Klasycznym przykładem problemu z przymiotnikami jest kino nowej przygody. Angielskie new adventure cinema to tak naprawdę znaczy nowe kino przygodowe - dość ścisłe określenie na zmianę, jaka przydarzyła się w kinie dzięki Spielbergowi i Lucasowi, a nie jakieś poetyckie wyrażenie.
W fandomie czymś takim jest twarda science fiction. Po pierwsze hard dotyczy słowa science, a nie obu. Po drugie hard to nie twardy w tym przypadku, ale ścisły. Fantastyka naukowa o naukach ścisłych. Fizyce, matematyce, biologii - w przeciwieństwie do nauk nieścislych (czyli soft), takich jak socjologia, psychologia, czy antropologia.
Po polsku ładnie by chyba brzmiało fantastyka ścisłonaukowa.
Gorzej sprawa się ma z soft science fiction. W Polsce (pół minuty szukania na wiki, więc może się mylę) mamy nauki społeczne i humanistyczne. Społeczne, choć soft, mają metodykę zbliżoną do nauk ścisłych (pozdrowienia dla wszystkich znajomych psychologów, których na studiach cisnęli ze statystyki). Z kolei humanistyczne rządzą się swoimi zasadami, przez co często-gęsto są ofiarami złośliwości ze strony ścisłowców.
Jak to się ma do SF? Dzięki osiągnięciom socjal-Fiction mamy ogarnięte nauki społeczne. Gorzej z humanistycznymi. Ale skoro fantastyką ścisłonaukową zlikwidowałem około 50% fandomowych flejmów, to wypada zasadzić ziarno, z których wyrosną nowe.
Ależ będzie się iskrzyć na panelach!

PS: W zeszły weekend udzielałem się na SerialConie, czyli serialowwej imprezie towarzyszącej OffCamerze. Bardzo fajną relację spisała Rusty. Ja relacji nie napiszę, gdyż (po pierwsze) nie ochłonąłem jeszcze, a poza tym wolę się skupić na kilku fajnych rzeczach, które się przy okazji urodziły. Jedna prelekcja wyszła mi całkiem dobrze, więc przerobię ją na artykuł na Pulpozaurze.