poniedziałek, 26 października 2015

Father Brown 2

Pond rok temu pisałem tutaj o Księdzu Brownie. W międzyczasie serial dorobił się trzeciego sezonu i zapowiedzi czwartego, więc napisałem o nim ponownie. Na - gdzieżby indziej - Pulpozaurze. Co ciekawe, recenzje z Pulpo nie jest sequelem wpisu na blogu, ale jego remake'iem. Dołączyłem więc to niewielkiego, ale fajnego grona: Junger popełnił kilka wersji Stalowych burz, De Mille dał nam dwukrotnie Dziesięcioro przykazań, a Rybkowski - Nikodema Dyzmę.
Jak widać, ostatnimi czasy sporo tu pisuję o kryminałach. Zwłaszcza polskich. Nic dziwnego, dużo ich ostatnio, a po zawojowaniu półek, uderzają na ekrany. Jest Prokurator (nierówny, ale chcę drugiego sezonu), drugi sezon Zbrodni (jeszcze jeden odcinek przed nami, ale chyba ciut lepiej, niż w pierwszej odsłonie). Niedługo na HBO Pakt z Dorocińskim (znowu format ze Skandynawii, a konkretnie z Norwegii), TVP kręci na przyszły rok Komisję morderstw, a Canal+ Belfra (do scenariusza Żulczyka!). Nagle chce się dać szansę polskiej telewizji. Wprawdzie Zwierz popkulturalny pisze, że w kryminałach zawsze byliśmy nie najgorsi i prawdziwym wyzwaniem byłaby nieżenująca obyczajówka. Podobno TVP nad czymś takim po cichu pracuje.
Sukcesy polskich kryminałów nie ukryją jednak jednego - czas coś więcej napisać o fantastyce. Iść dalej z Pratchettem. Zrealizować kilka innych planów.
Wszystko po kolei.

niedziela, 18 października 2015

Czy kwestie społeczne zabijają nam kryminały?

Na Pulpozaurze moja recenzja kolejnych odcinków Prokuratora. Spodobały mi się, a następne (uwaga, spojler) są jeszcze lepsze. Naprawdę życzę Miłoszewskim drugiego sezonu.
Ale dziś nie tylko o tym, co robię na Pulpo. Mianowicie wczoraj na fejsbukurozmowy (nie daję linku, bo to było na prywatnym profilu – z drugiej strony bez paniki, nie ujawnię niczego prywatnego) byłem świadkiem ciekawej dyskusji o kryminałach.
Zaczęło się od Katarzyny Bondy (autorki m.in głośnego ostatnimi czasy Okularnika), która na tegorocznym festiwalu Pióro i pazur oświadczyła, że kryminał to przede wszystkim przestrzeń do poruszania wątków obyczajowych. Mocne słowa, po których ujawniły dwie grupy miłośników książek detektywistycznych. Jedni zgadzają się z Bondą i kryminały czytają dla wątków obyczajowych, niekiedy wprost mówiąc, że intryga ich mało interesuje. Drudzy mają za złe pierwszym, że przez nich nikt już nie pisze normalnych kryminałów, tylko obyczajówki z trupem jako pretekstem do rozpoczęcia fabuły.
Mogę też rzucać nazwiskami. Ania Kańtoch (jej Łaska ma ukazać się jakoś w przyszłym roku, więc zobaczymy, jak radzi sobie w kryminale) na swoim blogu wielokrotnie narzekała na autorów, zwłaszcza polskich, których interesuje wszystko, tylko nie zagadka. Z kolei w wywiadzie z Miłoszewskim, odpytująca ją Agata Passent wprost powiedziała, cytuję: "to co mnie przerażało w kryminałach, czyli że jest jakaś skomplikowana intryga, że ja się nie kapnę, kto jest już dobry, kto podejrzany, kto nie jest podejrzany, to wszystko dla mnie schodzi na drugi plan, bo ta strona obyczajowa jest tutaj świetna (...)" (cały wywód prowadzący do tych słów zaczyna się koło trzeciej minuty).
Dla starych fanów to, że się nie kapnęli jest najwyższą formą pochwały dla autora (pod warunkiem, że nie oszukiwał), a brodzenie w gąszczu wątków – najlepszą zabawą.
Przypomina mi to trochę sytuację w fantastyce. Dawniej była to literatura konceptu (zwłaszcza SF, ale fantasy wcale tak bardzo nie odstawało) i dla dobrego pomysłu czytelnik był w stanie wiele wybaczyć. Dziś przewagę zdobyli zwolennicy fabuł, którzy dla dobrej opowieści wybaczą wtórność pomysłu.
O tym, że w kryminale zachowała się współczesna powieść obyczajowa, pisał już przed półwieczem Iwaszkiewicz. Tylko w kryminale ocaleli wyraziści bohaterowie i relacje między nimi, tylko w kryminale mamy na serio napisany świat, bo główny nurt poszedł w kierunki psychologizowania, groteski, mitologizowania. Cóż, Iwaszkiewicz był, zdaje się, typowym Europejczykiem swoich czasów, zapatrzonym we Francję i okolice. Bo tam tak było. Ale są jeszcze Anglosasi, którzy robili swoje, dzięki czemu na półkach księgarń leżą ciężkie tomy Franzena, Cotton, Tartt, a niedługo Flanagana. Dlatego też pewnie w Wielkiej Brytanii i Ameryce wciąż powstają kryminały w starym stylu, wolne od publicystyki społecznej i felietonowych obserwacji (przecież Miłoszewski powinien się poczuć obrażony za to insynuowanie felietonu).
Obie fanowskie frakcje mogą się obrzucać argumentami w nieskończoność. Wszystkie możliwe konfiguracje zbrodni już dawno wyczerpała Agatha Christie? Po dwudziestym Szwedzie czytalnik wie o tym kraju i społeczeństwie wszystko, łącznie z rozkładem MPK w Göteborgu. I że Göteborg czyta się "Jeteberi." Ile razy można czytać o cynicznym twardzielu, skrywającym romantyczne serce i nieskrywającym pociągu do whisky? Tyle, ile o przemocy w rodzinie i braku rozliczenia z faszyzmem. Potem jeszcze kilka podobnych wymian zdań i można zataczamy koło.
Można by zaproponować kompromis i wyważenie pomiędzy intrygą, a obyczajem. Ja jednak zastanawiam się, czy to jest w ogóle możliwe.
Patrzenie na rzeczywistość z perspektywy zbrodnie (która przecież nie jest czymś powszechnym) zniekształca obraz. Być może nie mniej, niż groteska. Nic więc dziwnego, że autorzy spychają ją na boczny tor. Intryga albo obyczaj i  żadnych stanów pośrednich. Świetnie za to rozumieją się kryminał z moralitetem. Oba gatunki obserwują ekstremalne zachowania i dramatyczne wybory. Oba interesują sytuacje graniczne, a nie życie w całości (to domena literatury obyczajowej).
Pisarzem, który poszedł tą drogą, przynajmniej w swoich najlepszych powieściach, jest Jo Nesbo. Czerwone gardło, Wybawiciel i Upiory to poprawnie napisane kryminały. Wręcz klasycznie (np. sprawca pojawia się na wczesnym etapie akcji). Nie należy oczekiwać od nich portretu współczesnej Norwegii (chociaż po 8 tomach człowiek orientuje się w topografii Oslo). Za to są to znakomite portrety ludzi dociśniętych do etycznej ściany.
Czy w Polsce mamy takie kryminały? W powieściach nic mi się nie nasuwa. Może winni są Skandynawowie, a może Leopold Tyrmand. Zły jest przecież powieścią obyczajową z intrygą służącą jako motor fabuły, a nie jej sedno.
Jeśli chodzi o seriale, to wspomniany na początku Prokurator jest kryminałem starego typu. Stawiającym na zagadkę, którą trzeba rozwiązać, zauważywszy jakiś drobny szczegół, który demaskuje sprawcę, bądź odwołując się do intuicji, która każe jeszcze raz pojechać na miejsce zbrodni, albo zadać przesłuchiwanemu nieoczywiste pytanie. Mnie to cieszy, zwłaszcza od czwartego odcinka, kiedy zaczynają się lepsze scenariusze (pierwszym trzem zawsze czegoś brakowało). Widz nowego typu pewnie zgrzyta zębami patrząc, ile tematów się marnuje: homoseksualizm, polityka, wojenne traumy, pedofilia, bogata do przesady warszawka i weterani z Afganu. Sam zastanawiam się, czy odcinek siódmy nie byłby lepszy, gdyby wydłużyć go kilkanaście minut grzebania w przeszłości bohaterów.
Czyżby więc Glina? Gajewski jako polski Harry Hole? Wstyd przyznać, ale Nigdy nie robiłem rewatcha tego serialu (a Pitbulla ze dwa razy). Jednak wspomnienia zdają się to sugerować. Nigdy nie powiem, że Glina przykłada uwagę do portretowania współczesności. Najbardziej uwikłane w real odcinki – dwa lustracyjne i ten o mieście opanowanym przez skinów – wydawały mi się mętne (lustracyjne), bądź przegięte (skini). Nie pamiętam też żadnych śmiałych dedukcji. Za to do dziś wspominam odcinki o zbrodniach z miłości i to, jak Banaś powoli stawał się Gajewskim. Właśnie pod wpływem sytuacji granicznych.
Dobra, przerywam, zanim zacznę się domagać trzeciego sezonu. Za późno, żeby wchodzić do tej samej wody.

P.S. Na AXN właśnie ruszył drugi sezon Zbrodni. Opening to wyraźna inspiracja Boschem i True Detectivem.

sobota, 10 października 2015

Za garść makaronu: młody i stary rewolwerowiec

Za pierwszym razem opisałem w jednym poście dwa włoskie westerny, gdyż były ze sobą powiązane. Biorąc się za drugi tekst pomyślałem, że łączenie filmów w pary jest dobrym zabiegiem. Nic tak nie dodaje recenzji dynamizmu, niż doszukiwanie się podobieństw lub kontrastów – tematycznych, aktorskich, fabularnych. A tym, co łączy moje dzisiejsze filmy to ciekawie poprowadzone relacje między młodym rewolwerowcem, a starszym, granym przez giganta gatunku, Lee van Cleefa.

Zacznijmy od Śmierć jeździ konno, gdyż tytuł momentalnie przykuwa uwagę. Jest to też jeden z ulubionych westernów Tarantino i fani powinni rozpoznać motywy, które zapożyczył do swoich filmów, a zwłaszcza do Kill Billa.
Śmierć zaczyna się od trzęsienia ziemi – mały Bill jest świadkiem, jak zamaskowani bandyci mordują jego rodzinę. Po latach Bill (bodaj jedyna spagwestowa rola Johna Phillipa Lawa) wyrasta na pragnącego zemsty strzelca wyborowego. Gdy dowiaduje się, że w okolicy zastrzelono napastników noszących takie same ostrogi, jak ci z przeszłości, nie waha się ani chwili. Drugim bohaterem jest wypuszczony z więzienia po piętnastoletniej odsiadce Ryan (van Cleef). On też ma niewyrównane rachunki: kumple na wolności winni mu są duże pieniądze. I oczywiście nie są chętni do zwrotu. Obaj mężczyźni spotykają się na wczesnym etapie filmu i szybko odkrywają, że za sprawą jakiegoś dziwnego zrządzenia losu mają wspólnych wrogów – czy to raczej Bill odkrywa, że kolejny byli kompani Ryana, to mordercy jego bliskich.
Nie należy jednak nastawiać się na buddy movie. W spaghetti westernach przyjaźń (czy raczej braterstwo broni) to rzecz rzadka. Jeśli się już pojawia, to w dopiero w ostatnich minutach filmu. Wcześniej bohaterów łączy miks konkurencji, niechęci, wzajemnego wystawiania się do wiatru , czy narzuconej przez okoliczności współpracy.
Zblazowani znawcy być może pokręcą nosem na oczywistość finałowego twistu, ale to byłby problem, gdyby reżyser Giulio Petroni, wzorem filmowców współczesnych, zwłaszcza tych od seriali, podporządkował fabułę zakończeniu. Nic z tych rzeczy. Śmierć jeździ konno to film, w którym chodzi o to, co wcześniej, o akcję, pojedynki i odwiedzenie bodaj większości kanonicznych dla gatunku lokacji, zakończenie zaś jest, właśnie – zakończeniem. Odjazdem w kierunku zachodzącego słońca.

Dni gniewu Tonino Valeriiego (przed dwa i!) też są poniekąd kinem zemsty, choć ich bohater, Scott (w tej roli znany z poprzedniego odcinka cyklu mistrz Guliano Gemma) z początku w ogóle nie zdaje sobie sprawy, że ma powód do zemsty. Swoje położenie – jest synem zmarłem przy porodzie i nieznanego ojca, żyjącym z wywożenia nieczystości we własnoręcznie ciągnionym wózku – przyjmuje z pogodą ducha. Wystarcza mu przyjaźń starego stajennego i ślepego żebraka. Tylko zarobione grosze sumiennie ciuła, bo chciałby sobie kupić colta. Życie Scotta przewraca do góry nogami odwiedzający miasto rewolwerowiec Talby (oczywiście van Cleef). Chłopak najpierw dostaje od nieznajomego nazwisko (Mary – na cześć matki-nieboszczki), potem zostaje wplątany nielichą awanturę, po której musi uciekać z miasta. Nie mając dokąd iść, rusza za Talbym.
Podobnie jak w poprzednim filmie relacja mistrz-uczeń nie jest prosta. Talby od początku udziela Scottowi lekcji, ale robi to brutalnie i tylko po to, by chłopak się od niego odczepił. Dopiero gdy zostaje przez Scotta uratowany z rąk byłych kompanów, pozwala chłopakowi do siebie dołączyć i zostać kimś między uczniem, a prawą ręką.
I od tego momentu zaczyna się to, co umieszcza Dni gniewu w czołówce włoskich westernów. Przede wszystkim dostajemy portret brutalnego świata, w którym o pozycji i szacunku decydują pieniądz i przemoc. Można zaripostować, że tak wygląda świat we wszystkich spagwestach, ale nie pamiętam, żeby ktoś poza Valeriim pokazał cały "cykl życia desperado" – od nikogo, przez bossa, po kolejnego lokatora cmentarza. Krytyk-marksista powiedziałby wręcz o klasowym charakterze Dzikiego Zachodu – i nie byłaby to interpretacja na wyrost.
Śmierć jeździ konno jest bardzo dobrą, ale jednak, mimo nawet brutalnego otwarcia, pozostaje przygodówką. Dni gniewu to natomiast znakomicie poprowadzony dramat psychologiczny o kowbojskiej smudze cienia. To nawet bez klasowych charakterów tego i owego powinno zainteresować. Przy czym mała uwaga: wersja emitowana kiedyś na polskich kablówkach jest mocno przycięta. Nie na tyle, żeby gubić sens (ale znika połowa lekcji Talby'ego), ale lepiej poszukać pełnej, dłuższej o 20 minut. Dopowiada kilka rzeczy.

Trailer filmu Śmierć jeździ konno
Trailer filmu Dni gniewu