środa, 30 września 2015

Na Pulpozaurze o Prokuratorze

Obok wielu innych sposobów na marnowanie czasu, namiętnie oglądam najnowszy kryminał TVP 2, Prokuratora, do którego scenariusz napisali bracia Miłoszewscy. Na Pulpozaurze wisi relacja z trzech pierwszych odcinków, a wkrótce pojawią się kolejne.
Wiem, że repostowanie z innych stron nie jest ładne, ale przynajmniej blog wreszcie ożył. Wracam do wymarzonego tempa jednego wpisu na tydzień. Oprócz tego od czasu do czasu powinny wyskakiwać inne rzeczy w innych, o których będę tu informował.

poniedziałek, 21 września 2015

Creative writing

Wpadła mi kiedyś w ręce książka Nancy Kress Beginnings, Middles and Ends. Nie jest to całościowy podręcznik pisania, ale rady dla początkujących literatów, jak wybrnąć z problemów i kryzysów przydarzających się w tytułowych momentach pisania. Według autorki pisarzy można wręcz dzielić na grupy według tego, kiedy przydarza im się, że myśli nie chcą przechodzić z głowy na papier, zdania się wykoślawiają, a nad dialogami można tylko płakać.
To samo dotyczy blogowych wpisów. Żebyście wiedzieli, jak mądre i ładne słowa miałem w głowie, tylko klawiatura znowu nie poradziła sobie z nimi,
Opinie na temat skuteczności zajęć creative writingu układają się podobno geograficznie. Dla zawsze praktycznych Amerykanów dziwnym nie jest, że pisania się uczy. Z kolei Europejczycy, urodzeni intelektualiści, każdą myśl dzielący na czworo i podnoszący każdą błahostkę do rangi platońskiej idei, mają takie kursy za jeden z objawów jankeskiego barbarzyństwa.
W Polsce mieliśmy w latach 90 głośną wojnę rzemieślników z artystami i fantastyki rozrywkowej z problemową. Rzemieślnicy wychwalali swój warsztat i rzetelną robotę, artystom zarzucając wypluwanie zdań z prędkością karabinu maszynowego, bełkotliwe eksperymenty oraz literacki egocentryzm. Ci odpowiadali przeciwnikom, że są poszukiwaczami zajmującymi się najważniejszymi problemami trapiącymi ludzi – w przeciwieństwie do "rzemieślników" wypluwających kolejne tomy prymitywnych, bezrefleksyjnych czytadeł z prędkością zautomatyzowanej linii produkcyjnej. Ile stron zapełniono polemikami, ilu ludzi się ze sobą pożarło – nie sposób powiedzieć. I chyba nawet nie warto.
Na tle całej reszty artystycznej działalności człowieka spory o creative writing wydają się cokolwiek dziwne. Nikogo nie dziwi, że malarzem jest ktoś, kto ma dyplom uczelni artystycznej. Bez dyplomu jest się pacykarzem, którego nikt nie szanuje (wielkie problemy z uznaniem swojej sztuki za sztukę miał Zdzisław Beskiński, z wykształcenia architekt), albo artystą naiwnym, przedstawicielem art brut. Czyli nikim albo zdolnym wariatem. W muzyce obowiązują nieco liberalniejsze zasady, odkąd nieznający nut Beatlesi zarobili miliony, ale istnienia zorganizowanego systemu edukacji muzycznej nie da się zignorować.
W takim sformalizowanym, akademickim świecie, literatura jest ostatnim bastionem wolności. A nawet więcej: amatorstwa.
Literatem może być każdy, niezależnie od wieku, rasy, płci, orientacji, wiary i wykształcenia. Oczywiście są wymagane jakichś umiejętności, czy nawet niemożliwy do wyuczenia talent, ale to znacznie mniej, niż w przypadku jakiegokolwiek innego zawodu. Może tylko męczennicy mają łatwiej, bo ich pracz wymaga wyłącznie dobrych chęci.
Spójrzcie na oficjalny, urzędowy opis zawodu "pisarz." Nie ma chyba w języku polskim piękniejszego peanu na cześć ludzi bez jakichkolwiek kwalifikacji.
I to jest rzecz warta zachowania. Rzecz, którą chcą nam zabrać kursy creative writing. Na razie wydaje się to błahe i śmieszne, ale za dziesięć lat może się zacząć piekło. Nie będzie już wstrząsających debiutów, bo wydawnictwa będą przyjmować rękopisy wyłącznie od ludzi po studiach kierunkowych (np. licencjat z powieści, specjalizacja: romans)  z minimum pięcioma latami doświadczenia. Po kilku spektakularnych gniotach ministerstwo będzie podnosić wymagania (20 godzin jazd... to jest praktyki w redakcji). Autorów fanfików będzie ścigać skarbówka – za pracę na czarno.
Jest się czego bać.

czwartek, 17 września 2015

Na Pulpozaurze o Lemie

Prelekcję o filmowych i telewizyjnych adaptacjach utworów Lema wygłosiłem dwukrotnie:w maju na Smokonie i w sierpniu na Polconie. Teraz, jak obiecałem, jej spisana wersja pojawiła się na Pulpozaurze.
Na blogu zaś wrzucę dwa bonusy – krótkometrażowe animacje, o których nie wspominałem na Serialkonie, dodałem je do poznańskiej wersji prelekcji i znowuż usunąłem z pulpozurowej, bo trochę kłóciła mi się z porządkiem tekstu.

  1. Maszyna Trurla (1975, reż. Jerzy Zitman)
  2. Z dzienników Ijona Tichego. Wyprawa na Enteropię (1986, reż. Giennadij Tiszczenko) – niniejszym czyniąc Dzienniki gwiazdowe ulubioną lemowską pozycją filmowców. Bo patrzcie: dwa sezony niemieckiego serialu (plus dwie studenckie krótkometrażówki, których nie widziałem), Kongres Folmana oraz cała masa widowisk telewizyjnych, polskich radzieckich oraz niemieckich, do których nie miałem jak dotrzeć. Jest więc co oglądać.

poniedziałek, 7 września 2015

Partyzant na wojnie kulturowej

Pierwszej nocy polconowej, w knajpie, która wydała się fajna, bo miała dobre piwa, mięso z grilla i leżaki, a okazała się być najbardziej hipsterską miejscówką w Poznaniu (co ci hipsterzy mają do sztucznych plaż i leżaków? – w Poznaniu Kontenery, w Krakowie Forum przestrzenie, w Warszawie pewnie zdjęli tęczę, żeby wysypać piasek) – rozmawialiśmy na różne tematy, w tym językowe. Czy na przykład Amerykanie dorobili się jakiegoś słownictwa związanego z wojną wietnamską? Chyba nie, bo wojskowe skrótowce w rodzaju SNAFU czy FUGAZI są starsze, a niczego innego sobie nie przypomnieliśmy. Za to polszczyzna, język kraju, który z tą wojną nie miał nic prawie nic wspólnego (ot jeden statek floty handlowej trafiony przypadkowo bombą), takie słowo ma – sajgon. What is Polish word for a clusterfuck? A sajgon. "A", not "the" sajgon.
A ponieważ równolegle z Polconem w Spokane odbywał się Worldcon, na którym starły się wojska szczeniaczków z wojskami całej reszty, nastąpiło spięcie na neuronach i oba tematy zlały mi się w jeden.
Wspominałem już, że wyniki głosowania na nagrody Hugo (Liu Cixin za powieść  + kilka "bez nagrody") były takie, że sztaby obu stron ogłosiły zwycięstwo.W historii zdarzały się takie sytuacje, ale oznaczały przeważnie, że jedna ze stron wykrwawiła się w zwycięskim boju tak bardzo, że w następnym została rozbita. Czyżby coś podobnego stało się na kulturalnej wojnie szczeniaczków z wojownikami sprawiedliwości społecznej (po polsku nie brzmi to tak mocno, jak angielskiej SJW)? Za wcześnie, by oceniać, ale przynajmniej Vox Day gra na wyczerpanie przeciwnika: teraz na przykład kombinuje z algorytmami amazona, by wpychać na listy bestsellerów książki wymierzone w  swojego arcywroga – Johna Scalziego (wspominałem, że bardzo podobały mi się Czerwone koszule?).
To wojna prowadzona na terytorium amerykańskim i w amerykańskim stylu: przewaga w powietrzu, w sprzęcie i w technice, precyzyjny atak w samo serce wroga, w jego ośrodki decyzyjne, w jego stolicę. Złośliwi dodają jeszcze, że po spektakularnym zwycięstwie nadciągają długie lata barania się piechotą w zrewoltowanym kraju. Będąc więc uczestnikiem wojny w światku fantastyki, trzeba spodziewać się trzech możliwych zakończeń: koreańskiego (fandom podzieli się murem na dwa wrogie obozy, w tym jeden do cna sfanatyzowany), wietnamskiego (jedna ze stron po długiej walce wycofa, myśląc się, że ma spokój, a wróg tymczasem zajmie terytorium), bliskowschodniego (wieloletnie stanie w zrewoltowanym, zanarchizowanym kraju).
Temu wszystkiemu przyglądam się ja, człowiek z trochę innej cywilizacji. Trochę innej, bo my to nie oni, jednak na tyle podobni, że niektórzy nie widzą różnicy. Na pewno jednak mamy inne tradycje wojskowe. Na przykład partyzancką.
Nie potrafię stwierdzić, kiedy siedzenie w lasach i podjazdy weszły do naszego kulturowego krwiobiegu. Najmocniej pamiętamy o drugiej wojnie i 1863, ale przecież już podczas potopu górale bez pardonu szarpali szwedów i skórę z nich pasami. Wtedy też działał nasz bohater narodowy (nieistniejący realnie, ale co z tego), mistrz podstępów i forteli – pan Zagłoba.
Jąłem się więc zastanawiać, co bym poradził smutnym szczeniaczkom Brada Torgersena i wściekłym szczeniaczkom Voksa Daya, gdyby, zwrócili się do mnie, jako do zagranicznego eksperta, o pomoc.
Ano poradziłbym, żeby zrzucili kolorowe mundury, wyciszyli bojowe surmy, rozpuścili regularne wojsko – i zamiast tego zawiązali konspirację.
Spoglądam na przykład na stronę, na której proponowane są różne równościowe tematy paneli konwentowych i zastanawiam się, czy rzeczywiście są to tematy dla szczeniaczków obce. Czy żaden mistrz militarnej space opery nie mógłby napisać militarnej space opery o bohaterze z ptsd? Albo czy powieść o kolonistach z probówki nie pasuje do postulowanego przez tych niedobrych SJW tematu prokreacji w przyszłości?
W ten sposób można z powodzeniem skolonizować (najechać, zagarnąć, zdominować, włączyć do ziem Imperium) wszystko, co wydaje się obce i straszne. Potrzeba jedynie odrobiny inwencji i konkwistadorskiego ducha, by John C. Wright... no, może nie on – żeby dowolny "prawicowy" (w rozumieniu bieżącej wojenki) dostał Nebulę z rekomendacji Johna Scalziego.
I to by było prawdziwe zwycięstwo. Sto razy lepsze, niż kolejna worldconowa chryja.

Pomijając wszystko inne, problemem szczeniaczków ma być, to że pragną wrócić fantastykę do starych dobrych czasów. To się oczywiście im się nie uda. Nie dlatego, że nie da się odwrócić biegu historii – ale dlatego, że żadnych starych dobrych czasów nie było. Pamięć spłatała im figla. Jeśli więc Dayowi, Torgersenowi, czy komukolwiek się nie podoba, to jedyne, co im zostaje, to przebić się przez nieskończoność współczesnej fantastyki ku przyszłości, by dopiero tam znaleźć (czy raczej skonstruować od zera) fantastykę nową i prawdziwszą. A przebijać się przez linię frontu i terytorium wroga trzeba po partyzancku – cichaczem.