sobota, 24 maja 2014

Ostatni dzień pary

Jedną z atrakcji zeszłorocznego Krakonu był konkurs literacki, którego owocem była steampunkowa antologia Ostatni dzień pary. Dziś tamta historia wraca w postaci elegancko przygotowanego ebooka. Zbiór rozszerzono o wszystkich konkursowych finalistów, więc gdyby czasy dla papieru były lepsze, naprawdę mógłby wyglądać tak dostojnie, jak na obrazku poniżej. 20 opowiadań (w tym takich autorów, jak Anna Kańtoch i Krzysztof Piskorski), ładna okładka, mnogość formatów i wszystko to pod auspicjami ekipy, która rozkręca w Krakowie klub Krakowskie smoki. Polecam.


niedziela, 18 maja 2014

Córka człowieka o dwudziestu twarzach

Po krótkiej przerwie wracam do anime. Wychodzi na to, że chwilowo odpoczywam od literatury (od pisania o literaturze - bo czytam tyle, co dawniej) i wreszcie realizuję stary plan cyklu wpisów o japońskich animacjach. Nie pamiętam, od kiedy go planuję, oraz nie wiem, dlaczego wreszcie udało mi się go zacząć akurat w maju 2014.
Są animowane klasyki. Dzielimy je na rzeczy klasyczne obiektywnie (na tyle, a ile pozwala właściwa sztuce subiektywność odczuć) oraz takie, którym przydarzyło się trafić na swoje miejsce i czas. Myślę, że 90% animców, którymi zachwycali się małoletni widzowie Polonii 1 nie było specjalnie wybitne, ale ponieważ nie mieliśmy w Polsce niczego innego, stały się naszym krajowym kanonem gatunku. Słyszałem na przykład, że takiego szczęścia doświadczyło Kaiketsu Zorro, które było całkiem przyzwoitą produkcją, ale poległo w walce o popularność z święcącym tryumfy Dragon Ballem. Do nas DB przyszedł trochę później, dając odetchnąć drobnicy.
Czasem zdarzy się jednak produkcja, która przejdzie kompletnie bez echa, choć nie było ku temu żadnych sensownych powodów. Z nikim specjalnym nie konkurowała, nie wyprzedzała trendów, ani nie była pogrobowcem tendów minionych. Po prostu przydarzył się koszmar każdego artysty: nie udało mu się wzbudzić zainteresowania bez żadnych obiektywnych przyczyn.
Taki był los Nijuu mensou no musume, znanej również pod angielskim tytułem The Daughter of Twenty Faces. Nie wiem, dlaczego nikt nie pamięta o przygodowo-kryminalnej serii z 2008, w której interesujący bohaterowie biorą udział w ciekawych intrygach, mierzą się z nieoczekiwanymi zwrotami akcji, a całość spowija większa tajemnica z dodatkiem szczypty dieselpunkowej fantastyki.
Tytułowy Człowiek o dwudziestu twarzach to nie oryginalny pomysł scenarzystów, lecz jeden z klasycznych bohaterów japońskiej popkultury, złodziej-gentleman w typie Arsene Lupina. W tej opowieści towarzyszy Chick, młoda sierota, którą Dwadzieścia twarzy wziął na wychowanie, choć z perspektywy osób postronnych wygląda to raczej na porwanie. Chico jednak wcale nie czuje się ofiarą, gdyż największy złodziej na świecie jest lepszym opiekunem, niż ciotka, która bardziej niż dziewczyną, interesowała się jej majątkiem oraz szukaniem sposobu, jak najszybciej położyć na nim rękę.
Fabuła jest jedną z lepszych stron serialu. Ledwie się przyzwyczajamy do konwencji kryminału o genialnych złodziejach, następuje zwrot akcji (i to taki napraaaawdę solidny zwrot), który całkowicie przetasowuje sytuację. Ledwie ta się wyklaruje, następuje kolejna zmiana, a potem jeszcze jedna i kolejna. Kolejne zagadki wskakują na stos, a widz odkrywa, że do tej pory znał tylko drobny fragment całości. Sensacja łączy się z fantastyką, a thriller z dziewczęca przyjaźnią. Twórcy wprawdzie w drugiej połowie gubią gdzieś energię poprzednich kilkunastu odcinków, a finał aż prosi się o nieco mocniejsze związanie wątków (na szczęście ostatnia, dosłownie ostatnia scena wynagradza częściowo te wady), lecz i tak mamy do czynienia ze zaskakująco dobrze wypadającą mieszanką.
Grafika jest w sam raz, może nie szczyt możliwości japońskich animatorów, ale sprawdza się. Estetyczna i pasująca do klimatu opowieści. Nie uświadczymy przerysowania typowego dla innych anime, więc kreskę można chyba nazwać realistyczną. Opening jest dobrym reprezentantem całości i swego czasu bardzo mi się podobał. Może to kwestia sentymentu, ale spokojnie umieściłbym go w jakimś top 20:




Ale to, co najlepiej pamiętam po kilku latach od pierwszego obejrzenia, to główna bohaterka. Rzadko spotykam się tak dobrze napisaną w ramach "dorosłej" fabuły postacią dziecięcą, a potem dziewczęcą. Inteligentną, ale nie małą mądralą. Zaradną, ale nie będącą w dorosłym przebranym za dziecko (to, jak ostatnio dowodził mi agrafek, jest cechą charakterystyczną nurtu new adult). Może przesadzam i w Chiko nie ma nic aż tak nadzwyczajnego, chciałbym, żeby wszyscy małoletni bohaterowie byli równie bezpretensjonalni i wiarygodni.
Czy The Daughter of Twenty Faces jest jest jakimś must-see anime? Nie, można się bez niego obyć, lecz z drugiej strony, mnóstwo słabszych serii jest o wiele lepiej pamiętanych. Więc chociażby w imię sprawiedliwości wypada chociażby wejść na tubka i dać przygodom Chiko szansę. Jest intryga, sensacja, pogoń za tajemnicą oraz statki powietrzne. Czego więcej potrzeba na niezobowiązujący wieczorny seans?

czwartek, 8 maja 2014

Zaplątani

Na moment przerywam pisanie o anime (agrafek musi najpierw obejrzeć LotGH) i wracam na rodzinny grunt cywilizacji atlantyckiej  – choć po prawdzie nie pamiętam, czy aby Saszka Dugin nie zaliczył ostatnio Japonii w szeregi atlantystów. Ale mniejsza z tym, chodzi bowiem o to, iż w przerwach tamtego projektu nadrabiam animacje amerykańskie. A jest co, bo ostatnie, które widziałem, to trzeci Shrek, Odlot, a w przypadku studia Disneya rzecz jeszcze bardziej antyczna, bo Rodzinka Robinsonów.
I okazało się, że przez te parę lat wszystko zrobiło się na odwrót. Jak w najmłodszym ze szmoncesów*, wszystko na odwrót. A najbardziej zdumiewa Disney, który najwyraźniej przestał się kręcić w kółko i znów robi dobre animacje.
Jak pewnie już wywnioskowaliście, nie jestem fanem tego, co działo się z najsłynniejszym producentem filmów animowanych. Cała energia i oryginalność z przełomu lat 80 i 90, kiedy w kinach wszyscy oglądali Króla lwa, a w telewizji Gumisie, wyparowała. W sumie była to (jako materiał porównawczy polecam długaśny cykl recenzji autorstwa Nostalgii Critica) powtórka poprzedniego kryzysu, który nastąpił po tym, jak najpierw umarł Walt Disney, potem jego brat Roy, wreszcie Don Bluth, jeden z najlepszych animatorów, odszedł ze studia, by założyć własne. Przez ponad dekadę było źle, jakość filmów miotała się od bezbarwnych do ambitnych porażek, nawet najlepsze produkcje nie potrafiły wybić się ponad konkurencję, a szefowie studia najwyraźniej nie wiedzieli, co i jak chcą osiągnąć – do czasu, gdy wreszcie sukces Małej Syrenki pokazał, że Disney wraca do starej formy.
W latach dwutysięcznych widzieliśmy coś podobnego. Pomysłowe, ale stojące w rozkroku Atlantyda: zaginiony ląd oraz Planeta skarbów, czy chaotyczni Robinsonowie oraz Kurczak mały cierpiały dokładnie na tę samą chorobę, co ich poprzednicy z lat 70 i 80. I potrzebne było to samo lekarstwo: klasyczna baśń.
Ale oczywiście unowocześniona. Jestem gotów bronić tezy, że ostatnią klasyczną animowaną baśnią studia była Śpiąca królewna z 1959, a tak szeroko krytykowany stereotyp disneyowskiej księżniczki jest właśnie stereotypem. I jedyne, co usprawiedliwia krytykujących to to, że Disney sam go rozpropagował, a może nawet wymyślił. Tak więc Arielka może zakochała się w księciu od pierwszego wejrzenia, ale fabuła dała jej potem dość czasu i okazji, żeby uczucie rozwinąć i wzmocnić. Podobnie Bella z Pięknej i Bestii była inteligentną dziewczyną, wcale nie marzącą o o zamążpójściu z pierwszym lepszym, a pokochanie Bestii z wzajemnością zajęło jej dużo czasu. Kiedy dodać jeszcze, że wliczana do oficjalnej listy księżniczek Mulan były z gminu, jasne się staje, że stereotypy należy olewać, a hejterzy będą hejtować w każdej sytuacji – zwłaszcza jeśli się im podkłada.



My tymczasem powinniśmy robić swoje. Byle dobrze. I Zaplątani (2010) jest bardzo dobrym filmem. Luźno opartym na grimmowskiej baśni Roszpunce, łączącym wszystkie zalety klasycznych disneyowskich animacji z najnowszymi osiągnięciami gatunku. Czyli nie rewolucja i zaoranie starego porządku, ale miła każdemu tradycjonaliście praktyka dopisywania nowych rozdziałów do kroniki rodowej stoją za sukcesem filmu.
Roszpunka, podobnie jak w oryginale, mieszka w wieży, do której jedyne wejście prowadzi przez okno. Czarownicę, która ją wychowuje, wciąga na szczyt swoimi długimi włosami. A dlaczego Roszpunka ma kilkumetrowe blond włosy i chowa ją wiedźma? Jedno łączy się z drugim. Czarownica Gertruda pragnie wiecznej młodości. Jednak magiczny kwiat, który jej to dawał, został odnaleziony i zerwany przez ludzi szukających leku dla umierającej królowej. Królowa przeżyła i powiła piękną dziewczynkę. Gertruda jednak odkrywa, że moc kwiatu jest teraz we włosach dziecka, wykrada je więc z kołyski i ukrywa na wieży. Roszpunce wmawia, że jest jej prawdziwą córką, którą chroni przed okrucieństwami świata. Dziewczyna jednak męczy się w ciasnej wieży. Kiedy więc trafia się okazja w postaci sprytnego złodziejaszka, ucieka Flynna, aby zobaczyć z bliska lampiony, których tysiące widzi co roku w noc swoich urodzi. Nie wie, że lampiony naprawdę są wypuszczane na jej cześć i z nadzieją, że kiedyś, wiedziona ich światłem, wróci do rodziców...
To tylko krótkie zarysowanie akcji. Historia jest wesoła, pełna przygód i ciekawych postaci drugoplanowych w rodzaju dwóch goniących Flynna byłych wspólników, sympatycznych bywalców pewnej mordowni oraz konia. Ale nie byle jakiego. Maximus to prawdopodobnie jeden z najlepszych filmowych koni. Połączenie wierzchowca z psem tropiącym i energią i charyzmą największych aktorów charakterystycznych. Od tej pory wszystkie animowane zwierzęce supporty ludzkich bohaterów będę porównywał do Maksa.
Grafika – świetna. Animatorzy, kiedy nie są pewni efektu swojej pracy, lubią zagadywać widza. W Zaplątanych nie ma czegoś takiego. Bohaterowie mówią (i śpiewają), kiedy trzeba, a kilka scen zrobionych bez ani jednej linijki dialogu pokazuje, ile emocji można pomieścić w obrazie. To jest potęga animacji, tego oczekuję po dziełach jej najsłynniejszych twórców.
Na szczęście nie oznacza to, że dźwięk potraktowano w Zaplątanych po macoszemu. Piosenki są znakomicie wkomponowane w całość i w ogóle nie czuć, by były przerywnikami akcji. One są jej częścią. Poszczęściło się też wersji polskiej. Na polskich dubbingach ciąży niestety sukces Shreka, przez co bardzo często widz musi znosić wysilone dowcipy (wierzbiętyzmy nie pasują do wszystkich rodzajów opowieści) i celebrytów podkładających głos. W tym przypadku tłumaczenie jest takie, jakie powinno być, teksty piosenek nie są na siłę dopasowane do melodii, a z obsady mile zaskakuje Julia Kamińska, która okazała się całkiem dobrą aktorką głosową (posłuchajcie sceny, w której Roszpunka ma, po opuszczeniu wieży, huśtawkę nastrojów).
W efekcie wyszła klasyczna disneyowska baśń, z wszystkim, co je stanowi, ale i z nowoczesnymi dodatkami, szybkim humorem, głębszą psychologią bohaterów, czasem danym im na rozwinięcie relacji (po kulminacyjnej scenie nikt nie powie, że znowu księżniczka zabujała się w księciu, którego nie zna, i którego uczucia wcale nie powinna być taka pewna), które ani odrobinę nie kłócą się z tradycją. Tego chyba wszyscy pragnęliśmy.
Jeśli więc nie widzieliście – w te pędy siadajcie przed ekranami. Disney chyba naprawdę złapał wiatr w żagle, bo po Zaplątanych przyszła Kraina lodu – o której też niedługo wspomnę.



* Szmonces brzmi następująco: ale się porobiło, Żydzi chcą wojny, Niemcy pokoju, a Polacy handlują.

środa, 7 maja 2014

Legenda o bohaterach galaktyki

Anime, o którym ostatnio pisałem, było w właściwie łatwe w odbiorze. Może fabuła była skomplikowana, narracja nieliniowa, a twórcy woleli piętrzyć przed widzem tajemnice, niż je rozwiązywać, jednak te 13 odcinków obejrzałem w jedną świąteczną (majowoświąteczną) noc. To nic wobec wyzwania, jakie stanowi Legend of the Galactic Heroes, 110-odcinkowa (!) kobyła (nie licząc serii i filmów prequelowych, których nie widziałem), prawdopodobnie jedna z najlepszych space oper, jakie powstały.
W XXV wieku galaktyka podzielona jest między dwa wrogie imperia: mocno wzorowane na szeroko pojętej niemieckości Imperium oraz demokratyczny Sojusz Wolnych Planet. Geopolitycznego (galaktopolitycznego?) pejzażu dopełnia Phezzan, formalnie cesarskie lenno, w praktyce niezależne państewko służące obu stronom w roli strefy neutralnej. Tyle widz dowiaduje się w pierwszym odcinku, opowiadającym o ostatnich chwilach ciszy przed kolejną bitwą toczonej od stu pięćdziesięciu lat wojny. Fabuła oparta jest nie na, jak to bywa w przypadku większości anime, mandze albo grze, ale na cyklu powieści, nagrodzonych zresztą nagrodą Seiun, czyli japońskim odpowiednikiem Zajdla. I tę literackość (choć komiks też powstał) w Legend of the Galactic Heroes wyraźnie widać w rozmachu, głębi, a szczególnie w mnogości bohaterów i wątków, której nie udźwignęłoby inne medium, niż Litera.
LotGH należy do praktycznie wymarłego już gatunku fresku wojennego. Historię poznajemy z perspektywy obu walczących (a wliczając neutralny Phezzan - trzech) stron, z poziomu prostych żołnierzy i głównodowodzących flot, z pola bitwy i głębokich tyłów, na których toczy się polityka oraz żyją cywile. Również zgodnie z kanonami gatunku co jakiś czas kadrom, w których pojawiają się bohaterowie, towarzyszą podpisy. I nie jest to pastisz, ale faktyczna pomoc, bo bohaterów serial ma co niemiara. Lecz głównych jest dwóch.

Pierwszy to Reinhard von Lohengramm, najmłodszy z admirałów floty, który zawrotną karierę w równym stopniu zawdzięcza autentycznemu geniuszowi, co faktowi, że jego starsza siostra jest aktualną faworytą kajzera. Jego antagonistą jest Yang Wen Li, wcale nie rozmiłowany w wojaczce historyk, którego na pozycję jednego z najlepszych dowódców Sojuszu Wolnych Planet wyniósł nie wrodzony talent, a nabyta wiedza. I choć (przynajmniej na początku serii) jeden jest tylko poddanym monarchy, drugi zaś służy demokratycznie wybranej władzy, to nie ulega wątpliwości, że to oni dwaj są najważniejszymi ludźmi galaktyce, reprezentantami dwóch walczących na śmierć i życie porządków.
Jednakże nie da się tym porządkom łatwo przypisać ról tego złego i tego dobrego. Łatwo sympatyzować z dziarskimi wojakami Sojuszu (wątki Imperium przeważnie toczą się wśród klas wyższych), ale nie minie wiele odcinków, by widzowi pokazane były najgorsze rzeczy, jakie mogą wyrosnąć w demokracji. I na odwrót, nie ma serca ten, kogo nie wzruszą losy pewnego monarchity-wygnańca, figury jak z powieści Raspaila.
A skoro jesteśmy już przy wzruszeniach. Unikam wnikania w szczegóły  fabuły nie tylko z powodu jej niemożliwego do szybkiego streszczenia ogromu. Twórcy kilka lat przed G.R.R. Martinem potrafili zabijać postacie, których śmierci nikt by się nie spodziewał. I są pod tym względem subtelniejsi od chyba coraz bardziej uzależnionego od przemocy autora Pieśni lodu i ognia. W LotGH kostucha uderza rzadziej, ale jak już to zrobi, widz zbiera szczękę z podłogi. Przynajmniej mnie się tak przydarzyło. Wiecie, mogli zabić jego, i jego, i jego, ale żeby JEGO i to jeszcze w takim momencie... ale nie spojlujmy. To trzeba zobaczyć na własne oczy.
Legend of the Galactic Heroes miało premierę w 1988, lecz, wydaje mi się, pod względem graficznym zestarzało się niewiele Oczywiście na pierwszy rzut oka można poznać, w jakiej epoce powstało, lecz to bardziej estetyka, niż jakieś niedopuszczalne braki, a niektóre sceny batalistyczne i dziś wyglądają niesamowicie.  Jak w przypadku Mouryou no hako poniżej wklejam opening. Towarzyszy mu ending, gdyż każdy odcinek otwiera temat Imperium, a kończy – Sojuszu. Łącznie są ich ich cztery pary.


Co jednak najbardziej (obok niebanalnej fabuły, ładnej grafiki i bohaterów, którym 110 odcinków pozwala rozwinąć się, tak jak na to zasługują) uwiodło mnie w LotGH? Jej japońskość. Może Imperium jest teutonokształtne, a populacja Sojuszu Wolnych Planet jest bardzo multikulturowa, to jednak w Galaktyka przepojona jest myśleniem, które dla mnie, jako Europejczyka, jest obce i egzotyczne. Nihilizm i kołowa koncepcja czasu, jak z jakiegoś bardzo starego stereotypu na temat kultur Azji jest nam podana już w pierwszych minutach pierwszego odcinka (cały serial, wraz z wspominanymi już dodatkami, których nie widziałem, jest do znalezienia na youtubie, i to w bardzo dobrej jakości). Wciągnięty w wir intryg, sympatyzując z bohaterami, zapomniałem, że morał podano mi już na starcie. Kiedy wreszcie sobie o nim przypomniałem, gdzieś między najbardziej wstrząsającą śmiercią w całym serialu, a jego końcem, przez długi czas nie mogłem przejść nad nim do porządku dziennego. Nasza koncepcja dziejów, zarówno w wersji chrześcijańskiej, jak i świeckiej liniowa i optymistyczna, zdejmuje nam z barków odrobinę ciężaru. Jeśli jednak chcecie się przekonać, że i z dużym obciążeniem nie tylko da się żyć, ale i zdobyć kosmos i prowadzić w nim intergalaktyczną wojnę, wtedy szczerze polecam lekturę Legendy o bohaterach galaktyki.

niedziela, 4 maja 2014

Pudełka w pudełkach

Mam problem z anime. W ogóle mógłbym zainspirować się Mistycyzmem popkulturowym i machnąć wpis pod tytułem "Mój problem z anime". Bo jak inaczej, jak nie problemem, nazwać następujący paradoks: szanuję, doceniam, dostrzegam, ale nie jestem w stanie oglądać.
Nie dotyczy to klasyków. Produkcje studia Ghibli, czy świętej pamięci Satoshiego Kona (jaka strata dla światowego kina) bardzo lubię. Klasyką, którą trzeba znać, jeśli uważa się za miłośnika fantastyki naukowej, jest Ghost in The Shell w którejkolwiek z inkarnacji (wersję serialową mam na półce obok Ergo Proxy, Millenium Actress i Akiry – ach te w sumie nieodległe czasy, kiedy naprawdę sporo japońskich produkcji doczekało się oficjalnej i szerokiej dystrybucji w Polsce). Więcej, jeszcze parę lat temu wydawało mi się, że anime będą stanowiły spory odsetek oglądanych przeze mnie filmów i seriali.
I nagle się skończyło.
Mógłbym przypuszczać, że to moja wina. Że dorosłem, gusta mi się zmieniły. Ale przecież anime, które widziałem już wcześniej, dalej mi się podobają – i na pewno nie dlatego, że darzę je nostalgią. Były dobre i są dalej dobre. Co się więc stało? Prawdopodobnie gatunek się ze mną rozminął. Spotkaliśmy się kiedyś na drodze, jechaliśmy w tym samym kierunku, lecz nadeszły rozstaje i ja w lewo, anime w prawo. Być może rozminąłem się również ze społecznością. Próbując znaleźć coś ciekawego, zaglądałem na fora i serwisy fandomu m&a. Kierując się ich opiniami, trafiałem przeważnie na szkolne komedie romantyczne. I nie pomyślcie proszę, że dałem się ponieść uprzedzeniom. Wcale nie. Do lubię romantyczne historie, a szkołę wspominam bardzo dobrze. Jednak ile razy można oglądać to samo. Fandom natomiast na odwrót.Kiedy ja w ramach konwencji szukam czegoś, co mi podpasuje, on ceni sobie właśnie konwencję. "Animowatość" jest dla fandomu celem samym w sobie.
I wiem, że prawdopodobnie to fandom ma rację, a ja jestem dziwakiem obrażonym na fakt, że w commedia dell'te występują te same postacie, a limeryk ma ściśle określoną budowę.
Byłbym kończył ten wpis minorowym tonem, gdyby nie fakt, że po kilku latach przerwy wreszcie znalazłem coś dla siebie. Ma tytuł Mouryou no hako, jest trzynastoodcinkowym mrocznym kryminałem i powstało w 2008, czyli trafia w przedział czasowy, w którym Japonii i mnie zdarzyło się mieć podobne gusta.

Już od pierwszego odcinka (szybko stwierdziłem, że rzecz warta jest tekstu) zastanawiałem się, ile mogę zdradzić z fabuły bez psucia widzom zabawy. Nikt nie lubi, jeśli mu się zdradzi za dużo szczegółów kryminału, a w dodatku Mouryou no hako to jedna z tych produkcji, gdzie samodzielnie złożenie opowieści w całość stanowi wyzwanie równie interesujące, co typowanie mordercy. Kilkoro głównych bohaterów, kilka punktów widzenia. Niejasna chronologia – twórcy raz wyprzedzają pewne zdarzenia, innym razem stosują retrospekcje. Niekiedy nie wiadomo, czy wątek, który akurat oglądamy, jest częścią akcji, czy raczej dygresją, która może o najwyżej może posłużyć jako analogia. Wreszcie jest sporo niepokojących momentów, które mogą być wglądem w schorowaną wyobraźnię postaci, ale równie dobrze mogą oznaczać, że Moryou no hako jest horrorem i właśnie Zły postanowił objawić swoją obecność. Dlatego pozwolę sobie podlinkować opening. Chyba jest w nim maksimum informacji, które można przekazać bez ryzyka spojlera.



A tak serio? Serial ma kilka wątków, więc można napisać po zdaniu o każdym z nich. W ten sposób raczej nie wyjawię żadnej tajemnicy. Z drugiej strony będziecie musieli mi na słowo uwierzyć, że to wszystko łączy się w jedną całość.
Akcja Moryou no hako dzieje się w czasach powojennej odbudowy Japonii. Niezamożna, wychowywana przez samotną matkę nastoletnia dziewczyna zaczyna fascynować się bogatą, ładną i inteligentną koleżanką z klasy. Ta odwzajemnia fascynację, a związek, który między nimi powstaje, przybiera bardzo niepokojącą formę.
Pod pociąg, którym podróżował inspektor tokijskiej policji, wpada człowiek. Nie wiadomo, czy był to wypadek, próba zabójstwa, czy samobójstwo, a jedyny świadek jest w szoku i nie można zeń wyciągnąć zeznań. Choć policjant nie ma jurysdykcji w tym rejonie, zostaje po znajomości włączony do śledztwa.
Jednocześnie dochodzi do serii morderstw kobiet, których fragmenty ciał są odnajdywane w różnych miejscach. Sprawę śledzi, trochę obsesyjnie, młody literat. Pomaga mu w tym znajomy redaktor.
Tyle wiemy mniej więcej na początku trzynastoodcinkowej serii. W dalszej kolejności pojawiają się: prywatny detektyw, wybitny lekarz i jego niepokojąco przypominający kostkę LeMarchanda szpital, skomplikowana sprawa spadkowa, szczera i niepozbawiona podstaw wiara w pewien gatunek japońskich demonów (tytułowe mouryou), oraz tajemnicze pudełka, w których zamknąć można wyegzorcyzmowane z opętanych ludzi diabły, ale również poćwiartowane ciała.
Wszystko to razem daje jeden z moich ulubionych rodzajów historii. Której nie da się streścić jednym zdaniem, ale jednak nie jest chaotyczna, bo wszystko do siebie pasuje. W której sam sposób opowiadania wynika z natury opowieści i stanowi wartość samą w sobie. Która wystawia cierpliwość odbiory na próbę, zbliżając się niebezpiecznie do granicy przekombinowania, ale ani razu jej nie przekracza. W której nie ma nie ma zbędnych elementów, czy scen wstawionych dla robienia klimatu, bo wszystko pracuje jak w szwajcarskim zegarku.
Uwielbiam taką złożoność. W dobrych kryminałach między bohaterami istnieje skomplikowana siatka relacji. Można ją rozrysować jak mapę małego świata, po którym grasuje zbrodniarz. Często w trakcie akcji okazuje się, że te zależności nie są dokładnie takie, jak by się wydawało na pierwszy rzut oka. Na tym opierało się Twin Peaks czy niedawne Broadchurch. Dlatego autorzy lubią małe miasteczka i zamknięte społeczności - one taki graf łączący ludzi mają wpisane w definicję. Mourou no hako nie wystarcza jedna siatka relacji. Na jedną nakłada się druga, a na drugą trzecia.I widz i każdy z bohaterów z osobna może sobie taką rozrysować na kartce papieru. Każda będzie inna, ale jednocześnie poprawna. Wszystkie razem prowadzą do finału. Który również pokazuje, że równania z jednym rozwiązaniem i jedną metodą dotarcia do niego, to zajęcie dla początkujących.
Spośród wielu podgatunków thrillera i kryminały istnieje gałąź "mistyczna", taka, których nastrój i wypadki zdarzające się bohaterom poddają odbiorcę w nieustanną wątpliwość, czy jeszcze doświadcza opowieści realistycznej, czy już zaczyna się fantastyka. Czasem twórcy decydują się popuścić wodze wyobraźni, a czasem twardo trzymają się w ziemi, by w finale, że wszystko można logicznie wytłumaczyć. Którą ścieżką podążyło Mouryou no hako? Obiema. Najpierw jesteśmy w stanie uwierzyć jakaś mroczna siła zstąpiła na ziemię siać śmierć, by zaraz potem jakiś sceptyk znalazł racjonalne wyjaśnienie, które wcale nie jest odległe od interpretacji mistycznej, bo demon nie musi istnieć, żeby działać, sama warstwa symboliczna wystarczy(pozdrowienia dla sympatyków memetyki), zaś na końcu, kiedy mętlik w głowie mamy taki, że żaden Sherlock go nie uporządkuje, odkrywamy, że jesteśmy w gabinecie doktora Frankensteina. Brzmi to bez ładu i składu, ale Moryou no hako można rozrysować na kartce papieru jak instrukcje montażu mebli z Ikei. Wszystko pasuje.
Jak do tej  pory same superlatywy. Czy Mouryou no hako ma jakieś wady? Tak, doliczyłem się dwóch. Po pierwsze jest za krótkie. W 13 odcinków ledwo starczyło twórcom, który tu i ówdzie musieli się naprawdę streszczać. Oczywiście wiem, że łopatologia też jest zła, ale w finale okazało się, że jednak za mało czasu poświęcono mordercy. A nie był randomowym killerem z nożem, ale całkiem ciekawym psychopatą. Na szczęście jednak tę wadę widać dopiero po seansie, przedtem wydaje się, że pokazane jest dokładnie tyle, ile potrzeba. Drugą wadą jest – ciekawa rzecz, jak na kryminał – o jeden trup za dużo. Ta historia miała być okrutna, miała być bez łatwego happy endu, w którym wszyscy żyją długo i szczęśliwie, ale dużo lepiej byłoby, gdyby jedna z postaci dożyła finałowej konfrontacji (która jest niczym z powieści Agaty Christie – wszyscy bohaterowie spotykają się w jednym pomieszczeniu, a cała intryga zostaje wyjawiona) i mogła, jak to mawiają, stanąć w prawdzie przed sobą. Więcej konkretów oznaczałoby konieczność spojlowania, ale uwierzcie, jak obejrzycie, będziecie wiedzieć, o co i kogo chodzi. Pomimo jednak paru drobnych wad warto poświęcić sześć godzin życia (około) na Moryou no hako. Kto nie lubi anime, niech wie, że to akurat jedna z tych pozycji, które wychodzą poza konwencje. Kto lubi, też niech się niech nie zniechęca odmiennością od nippońskiego mainstreamu. Kto, jak ja, stracił wiarę w Japończyków, ma szansę ją choć na chwilę odzyskać. Niektóre pudełka warto otworzyć.