środa, 27 marca 2013

Mózg przeorany. Prolegomena do M. Johna Harrisona


M. John Harrison to pisarz wszechstronny i nieokiełznany; pisarz, który porusza się między słowami – bardzo oszczędny i lakoniczny, bez rozwodzenia się i niekończących się wyjaśnień. Jasne, wolimy książki z fabułą i bohaterami, nie ma nic dziwnego. Ale Harrison to sci-fi zrywająca z fantastyką inżynieryjną, która opisuje wszechświat jako Przestrzeń Homocentryczną. Nie ma co się przejmować teoriami, bo autor specjalnie porusza się na ledwie obrzeżach nauki a powstanie komputera kwantowego i sama mechanika kwantowa mają u niego raczej poetycki charakter, niż zwięzłość i logiczność naukową. Aczkolwiek, czytałem gdzieś, że zakładanie logiki przy mechanice kwantowej to błąd, bo nie ma w niej nic oczywistego. Trylogia Traktu ma raczej przedstawić wizję autora a nie być odzwierciedleniem podręczników do logiki. Takie wielkie "hej, wcale nie musisz rozumieć zasad rządzących światem, olej to i baw się dobrze".
O czym są te książki… A czy książka musi być o czymś, jeśli jest pięknie napisana? Zasadniczo istnieje coś takiego jak oś fabuły. Wątki trzech głównych postaci, z których każda przeżywa własne dramaty i walczy z innymi demonami, korespondują ze sobą i na niektórych płaszczyznach się uzupełniają, chociaż nie byłem w stanie przewidzieć o co tu może tak właściwie chodzić i do czego wszystkie wątki zmierzają i czy w ogóle do czegoś zmierzają (jak się okazało - tak). Nie zastanawiałem się nad zakończeniem, a przyjmowałem to co dostałem Może i to wszystko jest bez ładu i składu i bez jakiegoś głębszego sensu, ale tak to już jest, że brak sensu jest tutaj sensem, więc jakże można traktować to jako wadę?
Chociaż całościowa wymowa okazała się trochę nieuchwytna, ponad moje możliwości (jeżeli jest w ogóle sens ją chwytać), ale na szczęście opis nie niszczy pola interpretacyjnego. Trójróżnorodność wątków i misterność ich wzajemnej relacji świetnie oddaje dystans jaki dzieli istotę ludzką od sił jakich pojąć nie może i zaprasza do lektury raz jeszcze, niekoniecznie w kolejności numerycznej stron. Po prostu – jeśli nie przeczytasz Światła, to powiem ci, żeś głupi. Ta powieść osadziła mi Harrisona na fali wznoszącej mojego zainteresowania. Zasadniczo nie ma słabych elementów. Prawie doskonała. Zresztą wszyscy od początku nad nią kwiczeli, fragment był zachęcający.
Głównym atutem dwóch pierwszych książek Harrisona był specyficzny klimat, wrzynający się w mózg nastrój psychodeli, który długo mi towarzyszył jeszcze długo po przeczytaniu. Konwencja fantastyki naukowej nie daje pozornie aż takich możliwości do budowy bogatych opisów i żonglerki słowem, ale dla artysty, jakim jest Harrison, nie jest to przeszkodą. Plastyczność opisów i absolutne odrealnienie wydarzeń przelane na papier w formie słów dały mi okazje do przekroczenia horyzontu mojej wyobraźni, której nie dałoby mi położenie się spać, ani nawet zabawa z psychotropami. To była ciężka przeprawa, momentami gehenna, ale zakończona istnym katharsis. Z czasem oceniam ją coraz lepiej i lepiej.
Należy zaznaczyć, że Światło i sequele wcale niekoniecznie są powieściami, po którą powinny sięgnąć osoby wyjątkowo wrażliwe. Bohaterowie epatujący melancholią, marazmem i mechaniczną seksualnością, dla jednych byliby wymarzoną partią do kielicha, dla innych powodem do przejścia na drugą stronę ulicy.
Proza Harrisona to właśnie taka zaszumiona zblazowana narracja, z której trzeba wychwytywać określone częstotliwości. Pozornie niezwiązane ze sobą sceny w barze czy w łóżku to tylko splątane artefakty procesów, jakie dzieją się naprawdę (przy czym „splatanie” nie jest tu wyłącznie metaforą). Brazylijski serial już nie cieszy jak kiedyś, nawet seks jest banalny i nie kręci, podszyte jest egzystencjalną tęsknotą do dziewiczych wrażeń, zaś pusta przestrzeń, którą w sobie nosimy, oddziałuje na świadomość, jak mimo swojej pustości pozostaje punktem odniesienia.
Każdy sobie chyba zadaje teraz pytanie, co takiego chciał osiągnąć w tych trzech powieściach Harrison. Najkrócej rzecz ujmując chciał, żebyśmy mogli znaleźć w nich wszystko to, co zawierają sztampowe space opery, a dodatkowo coś, czego nie w żadnej z nich – geniusz, wizjonerstwo i tajemnicę. Rzeczy obce, dziwaczne, najważniejsze. Doskonale zrozumiał ograniczenia konwencji i w swojej twórczości zapragnął pokazać, że w gruncie rzeczy mają charakter iluzoryczny, umowny i ograniczający.
Na koniec wyobraźmy sobie tanią zabawkę dla dzieci zwaną kalejdoskopem. Ot, tekturowa tutka z trzema zwierciadłami. W środku kilka kolorowych kawałków plastiku (czy drewna). Banalne, nie? Ale obracajmy i patrzmy jak ładnie się układają. A teraz pomyślmy, że tych zwierciadeł jest dwanaście, dwadzieścia cztery a kolorowych skrawków zatrzęsienie. Oto jest proza M. Johna Harrisona, tam zasady nie mają znaczenia. Tam, jak w Biblii, na początku było słowo, a potem można się nim sycić i pieścić bez granic. Bez końca.
Aż odkryjecie, że Harrison robi sobie z was jaja.


Jak już zakomunikowałem paru znajomym, kilka dni temu skończyłem czytać Trylogię Traktu Harrisona. A ponieważ niedługo święta, będę miał czas ubrać myśli w słowa i w miarę zgrabnie (mam nadzieję) wypunktować to i owo, co znalazłem na stronach Światła, Novej Swing oraz Pustej przestrzeni. Korzystając z okazji, postanowiłem nabić licznik postów (52 w roku, średnio jeden tygodniowo, taki mam cel – pamiętacie?) pewnym eksperymentem. Mianowicie kończąc ostatnią powieść, jednym okiem sprawdzałem dotychczasowy odbiór M. Johna Harrisona w Polsce, aby wiedzieć, z czym idę w szranki. Były te kawałki na tyle ciekawe i symptomatyczne, że postanowiłem wydestylować z nich meta-recenzję.
Tekst powyżej nie jest mojego autorstwa. Każde zdanie ma swojego autora, za co wszystkim serdecznie dziękuję. Mam nadzieję, że się nie obrażą.
Nie podpowiem, które z twierdzeń  pochodzi z forum, a które z czasopisma. Nie podpowiem, kiedy autorem jest anonim, amator z portalu, czy profesjonalista. To czysty strumień świadomości, krytycznoliteracki odpowiednik steku z rusztu, żywe świadectwo tego, co blisko cztery lata harrisonady odcisnęło się na zbiorowej świadomości czytelniczej tkanki narodu. Ja to tylko skompilowałem w jedną, mam nadzieję spójną, całość
Kiedy za jakiś czas będziecie czytać mój eseik, obok, w zakładce przeglądarki, wisieć będzie cała ogólnokrajowa recepcja Harrisona. Dla porównania.

niedziela, 10 marca 2013

Ta przebrzydła siła


Widmo krąży nad Europą, nad całym sytym i zamożnym Zachodem.
Bestia wypełzła nie wiadomo skąd i już ostrzy zęby na ludzką cywilizację. Jej kultyści niczym masoneria stopniowo opanowują każdą instytucję kultury. Na razie oczywiście większość ignoruje zagrożenie. Jaka bestia, powiadają, zwierzaczek kochany. Chcesz zabronić? A tymczasem bliski jest dzień, kiedy wszyscy obudzimy pod cieniem rzucanym przez jej gargantuiczne cielsko.
Oto ona.
Nostalgia.
Wierzchołek góry lodowej
Doniósł niedawno mój ulubiony serwis o grach, że Torment: Tides of Numenera, duchowy spadkobierca znakomitego Plancescape: Tormanta rozbił banki sfinansował się na kickstarterze w kilka godzin. Zbiórka trwa nadal, twórcy liczą mamonę, ja piszę tekst a propos.
Co sprawiło, że ludzie gotowi są oddać nieraz duże pieniądze na sequel (duchowy) gry sprzed 14 lat? A nie jest to odosobniony przykład. Niedługo czeka nas wysyp staroszkolnych gier, głównie erpegów, które zaczęły się od zbiórki w sieci. Jeśli zaś spojrzeć naprawdę szeroko, okazuje się, że kultura popularne nigdy nie była jeszcze tak wtórna jak kiedyś. W kilku ostatnich latach na ekranach kinowych mogliśmy oglądać: Drużynę A, Policjantów z Miami, G.I. Joe, Indianę Jonesa, Prometeusza (o niebiosa!), Star Treka. Tim Burton po powtórnym ożywieniu Alicji w Krainie Czarów ożywił klasyczną operę mydlaną (Mroczne cienie) oraz własny krótki metraż (Frankenweeniego) . Do tego dochodzą dziesiątki innych dzieł, które zaginęły w piekle niskich budżetów, albo nie przebiły się u nas, bo nie znamy oryginału, na którym się opierają (na którym pasożytują?).

Nie tylko bezpośrednie odwoływanie się do przeszłości świadczy, że z popkalczerem dzieje się coś niedobrego. Kiedy ostatnio została w niej wypracowana nowa jakość, która byłaby w stanie konkurować z poprzednikami? Nie ma niczego, co by chociaż miało szansę w starciu z Gwiezdnymi wojnami w walce o rząd dusz. Trochę lepiej ma ambitniejsze SF, które dorobiło się Moon, Przenicowanego świata, czy Cargo – ale znowu, żadne z nich (niestety) chyba nie stanie się kultowcem na miarę Blade Runnera. Największa jednak tragedia dopadła kino przygodowe, które dosłownie zabili Poszukiwacze zaginionej Arki. Bo ile powstało filmów, które świadomie nie szłyby szlakiem wyznaczonym przez Indianę Jonesa? Właściwie to od dwu dekad konsumujemy dorobek kina nowej przygody, a perełka w rodzaju Pana i władcy: na krańcu  świata zdarza się raz na ileś. I raczej popularnością nie wychodzi poza niszę.
Jedynie słuszny Robin Hood. Lepszego nie będzie
Nikt jeszcze nie znalazł odpowiedzi, czemu tak się stało. Jedni mówią, że to naturalne wyczerpanie, kultura się wyczerpuje i od tej pory po wsze czasy będziemy obracać się w kółko (żeby wyjść na mądrzejszych dodają przy tym, że wszystkie możliwe fabuły spisał Szekspir). Ja podejrzewam demografię. W społeczeństwach rozwiniętych nigdy wcześniej nie było tak dużego odsetka ludzi w średnim wieku ani nigdy nie mieli tyle pieniędzy. Zresztą nie od dziś mówi się, że aby wybuchła rewolucja, w kraju musi być wystarczająco dużo dwudziestolatków niezadowolonych ze status quo – czemu nie miałoby to dotyczyć też sztuki? 
Wydawałoby się więc , że jest źle. Tymczasem da się żyć. Najwięksi (Gwiezdne wojny, Marvel, DC itp.) wiedzą już, że zadbana franczyza, z rozbudowanym uniwersum rozciągniętym w czasie i przestrzeni, spin-offami, wersjami alternatywnymi oraz okazjonalnymi resetami będzie latami zarabiała na siebie bez obawy przed wyeksploatowaniem tematu.
Przenajwspanialsza Towarzyszka. Lepszej nie będzie (i wbijże sobie to do łepetyny, Moffat)
Producenci telewizyjni z kolei operują na kolejnych tematach przy pomocy narzędzi opracowanych w złotej epoce seriali (kiedy się skończyła? Ja umownie ustaliłem sobie datę na gdzieś pomiędzy Pacyfikiem a Grą o tron). Na przykład ostatnio facet od golizny na dworze Tudorów wziął się wikingów. Czy była golizna nie wiem, jeszcze nie oglądałem.
Gry – wiadomo. Wielkie budżety, nostalgia z kickstartera, casuale dostosowujące stare schematy do dotykowego ekranu tableta.
Jedynie słuszni bohaterowie. Dzielniejszych nie będzie.
Lecz najmilszą memu sercu strategię (bo filozoficzną) wypracowaliśmy my, Polacy. Narzekacie może na polskie kino? Kibicujecie drugiej już edycji filmowych węży? Bardzo nieładnie.
Rodzimi twórcy nie masakrują tematu za tematem, bo są głupi, albo liczą na łatwe pieniądze. Oni już wiedzą, że nie będzie komedii śmieszniejszej od Misia, bohatera dzielniejszego niż Janek Kos, dziewica-bohater. Nie będzie romantyczniej niż w Lekarstwie na miłość, bardziej sarmacko niż w Potopie. Żaden mindfuck nie przebije Trzeciej części nocy. Nie ma sensu się starać. All those moment will be lost in rain. Time to die.
Ale wcześniej posłuchajmy sobie piosenki na temat:

sobota, 2 marca 2013

Miniatura mityczna

Zaczęło się od tego, że w natrafiłem w sieci na ogłoszenie o konkursie na opowiadanie fantasy organizowanym w ramach wrocławskich Dni Fantastyki. Pierwsze, co mnie zaskoczyło, to że kwalifikuję się do kategorii "profesjonaliści" – wszystko dzięki konkursowemu szortowi, który poszedł do druku w ś.p. Science Fiction, Fantasy i Horror. Co się porobiło: jeden raz wziąłem udział w forumowej zabawie towarzyskiej (dobra, był jeszcze Fahrenheit, ale mógłbym się wymówić innym pseudonimem niż zwykle) i znalazłem się w jednej drużynie z takimi zawodowcami jak Pilipiuk czy Ćwiek.
Ale ja nie o tym. Tematem konkursu jest bowiem "literacka interpretacja klasycznej baśni w nowoczesnym ujęciu - opowiadanie fantasy". Zacząłem więc sporo myśleć i o baśni, i o fantasy, o różnicach między oraz podobieństwach, wreszcie o relacjach, jakie między nimi zachodzą, aż nagle przypomniał mi się krewniak obojga – mit.
Mit nie ma dobrej prasy w dzisiejszych czasach. Oczywiście tzw. kultura wysoka fascynuje się nim cały dwudziesty wiek, jednak już w jej niższych partiach obdarowano to słowo negatywnymi konotacjami. "Postać mityczna" mówimy, chcąc kogoś wypchać kogoś z aktualnej interpretacji wydarzeń historycznych ("historia" jest tu pojęciem pozytywnym), "mitoman" to obelga, jedna z najcięższych, a Łysiak kolejny już paszkwil na III Rzeczpospolitą zatytułował Mitologią świata bez klamek (swoją drogą zmarnował świetny tytuł na słabą książkę).
Pobawię się w prowokatora i powiem tak: lubię mit i uważam, że jest nie tylko ciekawszy od historii, ale i ważniejszy.
Troja mityczna jest jednym z fundamentów naszej kultury, Troja historyczna to tylko kilka potłuczonych garnków.