sobota, 27 października 2012

Stan Strossa

Wyobraźmy sobie, że w 1990 roku, w NF albo Feniksie wychodzi opowiadanie fantastycznonaukowe, którego akcja toczy się w 2012 roku. Fabuła nieważna, może być jakakolwiek, skupię się na prostej scence. Bohater ma zawieszony na ścianie wielki płaski telewizor, do którego podpiął laptopa i siedząc przed tym zestawem gra w sieciowe RPG, które kupił kilka dni wcześniej. Kupił w promocji na steamie, więc ma ją gdzieś w chmurze, a nie na dyskietce, płytce czy innym fizycznym nośniku. Gra w końcu mu się znudziła, więc postanowił wpaść do kumpla, który wprowadził się do nowego mieszkania i od tygodnia go zaprasza. Na smartfonie sprawdza rozkład jazdy autobusów. Ma tylko pięć minut, więc czym prędzej zbiega na przystanek. Miejski autobus nadjeżdża o czasie. W środku przyjemnie szumi klimatyzacja (jest lato), bohater zerka na dwa wiszące z pułapu ekrany: boczny pokazuje guglowską mapę z zaznaczoną aktualną pozycją pojazdu, na przednim leci niemy serwis informacyjny. Tu mrugnięcie okiem do czytelnika: według autora opowiadania premierem jest ten młody rudy liberał z Gdańska a z tekstu pod Jarosławem Kaczyńskim wynika, że wojna na górze nadal trwa. Zostawmy jednak robienie sobie żartów bieżączki roku 1990, bo nie tego czytelnik oczekuje. Polityki nie lubi również bohater opowiadania, bo wyciąga z kieszeni Kindla. Kilkoma ruchami po dotykowym ekranie wybiera książkę, jedną z tysiąca na karcie microSD. To powieść SF popularnego i poważanego anglojęzycznego pisarza. Bohater ściągnął ją za darmo ze strony autora na prawach licencji Creative Commons zaraz po tym, jak się tam pojawiła.
Bohater nie zdążył jednak przeczytać więcej niż kilka stron, bo ciepły głos Anny Dymnej oznajmił, że autobus dotarł na miejsce. Bohater wysiadł. Zorientowawszy się, że to nowe osiedle i nie może połaś się w labiryncie domów, jeszcze raz sięgnął po smartfona. Włączył GPS i z jego pomocą łatwo trafi do celu.
Science Fiction, prawda?
Czytam właśnie Stan wstrzymania Strossa, który jest właśnie czymś takim. Nie wiem, jak książka się skończy, może dobrze, a może rozczarowująco, ale nie o to chodzi. Znalazłem przykład SF tak bliskiego zasięgu, że prawie przestającego być fantastyką. Ale leżącego na odpowiedniej półce w księgarni. "Szczęścia" takiego nie miały powieści Michaela Crichtona, które przecież były klasyczną esefową "opowieścią o wynalazku", tylko opisaną w formie korporacyjnego dreszczowca.
Cały czas myślę o tym wymyślonym na początku wpisu opowiadanku. Jak by je wtedy odebrali czytelnicy? Obwołali klasyką polskiego cyberpunku, czy wysłali listy do redakcji z protestami, że tekst nie staje się fantastyczny, przez wyposażenie bohatera w nieco szybszy komputer niż Atari i nieco mniejszą komórkę niż cegłówka od Centertela? Nie wymyśliłem, co zdarzy się po wyjściu z autobusu, ale na pewno nie byłoby podróży w czasie czy klonowania  (mam nadzieję, że u Strossa też takich historii nie będzie). . Nikt by też nie odkrył w kulminacyjnej scenie, że serwery Google'a działają na technologiach pozyskanych z zestrzelonego UFO.
Czymś takim właśnie jest Stan wstrzymania – nie mam tylko perspektywy roku 2018 na dowód. Pomimo tego i tak czuję, że tak będzie, a właściwie już jest, tylko mniej i wolniej. Okulary od Google (znowu ta firma...) już są, w sieciowe erpegi grają miliony, tysiące próbują w nich cheatować. Pierwsze z drugim i trzecim łączą się harmonijnie i jeśli damy im dojrzeć przez kilka lat wyjdzie nam powieść Strossa.
Więc czym ona jest: bliskozasięgowym SF, współczesnym kryminałem skupionym na nowoczesnej technice, przez co przypominającym SF, a może fabularyzowaną publicystyką? Bo – jeśli można tak delikatnie powiedzieć – nie czyta się Strossa dla języka i literackości. Niech każdy czytelnik osądzi samodzielnie. Przynajmniej wszystkie możliwe odpowiedzi są w jakimś stopniu satysfakcjonujące.

Jeszcze jedno na koniec. Wygrzebałem z szafy maszynę do pisania. Razem z nią w walizeczce był też plik pożółkłych kartek. Taśma barwiąca również od dawna nie była wymieniana, więc można takim zestawem popełnić zgrabne fałszerstwo. Mógłbym więc wymyślić dokończenie wspominanego na początku opowiadania, napisać je i wysłać redaktorowi Parowskiemu do NF. Dołączyłbym jeszcze taki oto liścik:
Szanowny Panie Redaktorze!
Napisałem to opowiadanie wiele lat temu, ale jak na złość jedyny maszynopis przepadł podczas przeprowadzki. Znalazłem go dopiero niedawno między płytami gramofonowymi. Od razu dopadły mnie wspomnienia oraz chęć dokończenia tego, co chciałem zrobić w 1990. Boję się trochę, że opowiadanie jest przestarzałe, jak na nasze czasy, lecz z drugiej strony tylu miłośników fantastyki mówi dzisiaj, że chcieliby poczytać czasami prozę w starym stylu...
Udałoby się, czy by się nie udało?

poniedziałek, 22 października 2012

Sapkowski

Już parę razy wspominałem, że powtórzyłem sobie sagę wiedźmińską. Otóż nie tylko ja tak zrobiłem, ale i Paweł Majka i Michał Cetnarowski. Potem porozmawialiśmy sobie o naszych wrażeniach, a zapis rozmowy w okrojonej wersji ukazał się w Czasie fantastyki 3(32)/2012. Teraz premierę ma całość, bez skrótów. Możmna sobię ją poczytać na DOF, o tutaj. Polecam się szczerze. Za ewentulane błędy i głupoty odpowiadam ja, nie PM i MC.

środa, 17 października 2012

Małe zbrodnie książkowe

Na trop małych zbrodni książkowych wpadłem dzięki Trylogii Sienkiewicza. Będzie jeszcze o niej na blogu, już jestem w połowie 3 tomu Potopu, ale w międzyczasie na jaw wyszła sprawa seryjnych mordów na książkach. Pierwszą ofiarą jest Huragan Wacława Gąsiorowskiego. Agrafek polecał, że to taki ciut gorszy Sienkiewicz, ale piszący całkiem ciekawie i nieortodoksyjnie o czasach Napoleońskich, więc może mi się spodobać. Pożyczyłem egzemplarz z biblioteki i nawet zacząłem czytać: weteran walczący u boku Francuzów wraca po latach w rodzinne strony, przywożąc ze sobą sługę i jego obrotną babę. Rzeczywiście nie ta klasa, co noblista Litwos, zbyt pospiesznie sceny napisane, ale dam szansę, może autor wyrobi się rytmem. I jużbym czytał dalej, gdybym nie odkrył dopisku ukrytego między pierwszą a drugą stroną tytułową:
POWIEŚĆ Z EPOKI NAPOLEOŃSKIEJ W OPRACOWANIU DLA MŁODZIEŻY DOKONANYM PRZEZ AUTORA
A pożyczałem przecież z działu dla dorosłych.
Na drugą zmasakrowaną książkę natrafiłem w sieci, dalej idąc tropem powieści historycznych. Zaciekawili mnie Olbrachtowi rycerze niejakiego Zygmunta Kaczkowskiego, kiedyś znanego pisarza, dziś pamiętanego jako TW austriackiego wywiadu – tak głupiego, że dał się przyłapać. W każdym nie polityka mnie zainteresowała, ale tajemnicza "edycja współczesna" reklamowana przez wydawnictwo Inicjał:
Wersja ,,Olbrachtowych rycerzy", której pierwszy tom otrzymujecie Państwo do ręki różni się nieco od oryginału z 1887 roku - przeszła solidną redakcję, której brakowało chyba w pierwotnym wydaniu. I tak skróciliśmy zbyt długie i często powtarzające te same myśli monologi, uwspółcześniliśmy stronę językową, mało co zmieniając jednak w dialogach, które nadają pewien koloryt powieści. Oczywiście ingerencje redaktorskie nie naruszyły trzonu powieści i stylu autora. Mamy nadzieję, że dzięki temu twórczość Zygmunta Kaczkowskiego, znanego dziś tylko znawcom ojczystej literatury, powróci na współczesny parnas literacki.
Żałuję w tym momencie, że mam taki ciężki styl i nie mogę obrazowo przekazać, jak na taką deklarację zareagowałem. Tak się muszę chyba czuć detektywi z dreszczowców, kiedy dostają list od psychopaty, że głosy do niego przemówiły, żeby uczynił swoją trzymaną w studni wybrankę nieśmiertelną i piękną. Oraz zjadł jej wątrobę z cebulką.
Trzecią zaś i najokrutniejszą zbrodnię, literacki mord masowy zobaczyłem w księgarni pod postacią Nędzników Victora Hugo po angielsku. Cztery tomy Angole streścili na 150 stronach. Wszystko w imię pomocy naukowej dla uczących się języka. Ale my znamy wyspiarzy i wiemy, jakie podłości potrafią ubrać w piękne słówka. 150 stron! Ja nie wiem, czy wystarczy ich, żeby Kozeta mogła zetrzeć kurze u Thenadierów.
Pilnujmy naszych książek, bo czyhają na nie zbrodniarze.

sobota, 6 października 2012

Półmetek

Pierwsza połowa siódmego sezonu Doctora już za nami. Pondom mówimy "pa pa" i czekamy na Boże Narodzenie, kiedy w świątecznym odcinku poznamy nową towarzyszkę. O ile nie poznaliśmy jej już wcześniej, bo to bardzo prawdopodobne i ciekawe jeszcze, ale jeden Moffat wie, ile generuje to wibbly-wobbly stuffu.
Cieszę się, że nie będzie już Pondów. I nie płaczę, jak niektórzy, bo czuję w Aniołach Manhattanu sporą dawkę emocjonalnego szantażu. Już rozstanie z Rose było mniej rzewne, a to była Wielka Miłość Doctora, a nie ruda mądrala z mężem.
W każdym razie nie wymyślę chyba nic ponad to, co napisano w internetach przez ostatni tydzień. Jak do tej pory sezon 7 stylem zdaje się przypominać odcinki z czasów Russela T Daviesa. Odcinek o kosmitach w Londynie, postać historyczna w odcinku drugim, wreszcie epizod o grupie ludzi "w zamknięciu". I wbrew zwyczajowi Moffata motyw przewodni sezonu zniknął gdzieś i sam nie wiem, co nim może być. Zupełnie jak Bad Wolf, Saxon albo pszczółki. Nie wiem, czy to dobrze, jestem trochę z boku wojenki między fanami RTD i SM. Obaj mają swoje zalety i wady. Davies tworzył lepsze lejtmotywy sezonu, ale pod koniec zrobił się strasznie płaczliwy. Moffat wzbogacił estetykę serialu (inna sprawa, że pewnie dostał większy budżet), często zahacza o horror (a Doctor i groza to fajne połączenie), ale przesadza z efekciarstwem. No i przez dwa i pół sezonu męczył ludzkość Pondami. Na szczęście 25 grudnia ma się pojawić Oswin i z tego, co już wiemy, będzie to zupełnie inna postać. Dlatego spokojnie czekam.
Spokoju nie daje mi tylko jedno. Jeszcze w wakacje w jednym z wywiadów przeczytałem, że w jubileuszowej serii (w 2013 Doctorowi stuknie 50 lat) każdy z odcinków ma być małym filmem. Stąd oddzielne plakaty i zmiany w kolorystyce czołówki. Film jednak od serialu odróżnia nie tylko niezależność (jak po polsku powiedzieć, że jest bardziej stand alone?), ale i metraż. Przynajmniej dwa odcinki duszą się w czterdzistopięciominutowym formacie: A Town Called Mercy i The Power of Three. W pierwszym brakuje czasu ekspozycję drugiego planu, drugi po prostu jest za krótki – zwłaszcza, że opowiada o wydarzeniach w przeciągu jednego całego roku. To byłyby świetne odcinki specjalne, a tak każdemu brakuje 15 minut.
W każdym razie Doctor Who nadal jest jednym z moich ulubionych seriali. Czekam cierpliwie Bożego Narodzenia, a przerwę wykorzystam na blogowanie o czymś innym. Czego czytelnicy zdają się domagać. Stay tuned.